Strona głównaWywiadOjczyznę traci się na pewno

Ojczyznę traci się na pewno

Radek Knapp to autor o bardzo ciekawej perspektywie patrzenia na świat. Od dzieciństwa mieszka w Austrii, jedna z jego książek weszła do niemieckiego kanonu lektur szkolnych. Niedawno ukazała się jego najnowsza powieść „Osioł na ósmym piętrze”, która opowiada o losach polskiego emigranta.
Autor dzieli się z nami swoją wizją społeczeństwa i wyjaśnia, dlaczego zmierza ono do nieuchronnej zagłady oraz czemu ta zagłada wcale go nie martwi. Opowiada też o niemieckojęzycznym rynku książki, na którym funkcjonuje zadziwiająca liczba artystów.

Po paru latach wrócił Pan do tematu emigranta w nowej powieści „Osioł na ósmym piętrze”. W „Lekcjach pana Kuki” podobny bohater już występował. Czemu taki powrót, czy coś się zmieniło?
To pożegnanie z moją autobiografią. Emigracja jest elementem mojego życia i trzeba pisać o tym, na czym się człowiek zna. Druga sprawa to, że w książce pada bardzo ważne pytanie o ojczyznę. To też pytanie o to, kim jestem. W dzisiejszych czasach jest ono niezwykle aktualne. Dziś, jeśli ktoś ma powiedzieć, co jest jego ojczyzną, miewa z tym kłopoty. A ja, jako osoba, która straciła ojczyznę, jestem postrzegany jako fachowiec do tego tematu. Zorientowałem się, że ojczyzna to coś, co się traci na pewno. Można ją stracić przez emigrację tak jak ja. Ale można ją stracić nie wychodząc z domu. Gdybym został w Polsce straciłbym moją ojczyznę – mam na myśli to małe miejsce pod Warszawą, gdzie się wychowałem – nie wyjeżdżając. Z boiska do piłki zrobiono centrum handlowe, na łące stoją dziś nowobogackie wille. Tak szybko zmienia się rzeczywistość za oknem, że wszyscy jesteśmy emigrantami i nawet o tym nie wiemy, jesteśmy obcymi we własnym życiu. Odczuwamy tylko dyskomfort psychiczny. Ojczyzna jest więc stanem ducha. Pewne rzeczy ten stan ducha wzbudzają, jak w młodości, w dzieciństwie: babcia, dziadek i ogród, potem, gdy człowiek jest starszy, są to znajomi i przyjaciele, różne zdarzenia. Dlatego jest tak trudno znaleźć dziś ojczyznę. Znajomi są znerwicowani, zdarzenia też są stresujące, więc tak naprawdę jesteśmy bezdomni, nie wiedząc o tym. I to jest najgorsze. Ktoś powiedział, że to książka o Polaku, który został Austriakiem, by w końcu zostać sobą. My wszyscy chcemy zostać sobą, tylko nikt nie wie dokładnie, co to jest i jak to się robi. Ale to jeden z odwiecznych celów ludzkości, ogromnie ważny. Ten, któremu się to uda, może odstawić wszystkie pigułki antydepresyjne, psychologów, on wtedy wie, że jest tu i teraz. Nagroda za to jest wielka, ale droga ciężka.
Opisuje Pan emigranta, który żyje wiele lat w nowym środowisku, które z czasem przestaje być nowe, ale on nadal pozostaje na obrzeżach społeczeństwa. Czy to stan faktyczny, czy przestrzeń duchowa, którą on sam wytwarza jako człowiek z zewnątrz?
Taki jest mój bohater i taki jest mój los. Spojrzenie z zewnątrz było kiedyś dla mnie klątwą czy nieszczęściem, ale z czasem zrozumiałem, że to ogromne szczęście. Przecież ludzie wydają kupę forsy na podróż na przykład do Indii, by zyskać spojrzenie z zewnętrznym, albo czytają masę książek, a ja dostałem to w prezencie.

Dom starców nie jest miejscem, o którym myślimy, że moglibyśmy tam odnaleźć siebie, tym bardziej, że Pana bohater to osoba stosunkowo młoda.
Zabieg poległa na tym, że każdy człowiek, nie tylko młody, poszukuje siebie i odpowiedzi na swoje problemy. Okazuje się, że jeśli zaczyna odnajdywać się wśród staruszków, którzy opowiadają mu najdziwniejsze historie, to znaczy, że przeszłość jest w stanie odpowiedzieć nam na ważne pytania. Bo dom starców symbolizuje przeszłość i czas, gdy wszystko toczyło się wolniej i panowała zupełnie inna rzeczywistość. Mój bohater chce w dzisiejszej rzeczywistości odnaleźć odpowiedzi, ale nie może i paradoksalnie znajduje w domu starców coś, co jest mu potrzebne. No i znajduje spokój, który zawsze jest towarem poszukiwanym i to coraz bardziej.

Proszę mi wybaczyć infantylność pytania, ale dlaczego w tytule i akcji umieścił Pan osła?
Gdy pracowałem jako inkasent w wiedeńskich blokach, podobnych do warszawskiego Ursynowa, to w jednym z pokoi stał osioł, żywy osioł. Spytałem właściciela, czy wie, że w jego pokoju stoi mały koń, a on odpowiedział: „Głupia sprawa, ale musiałem go wziąć ze wsi na trzy dni, bo tam mieszkam”. Pomyślałem, że to będzie dobry tytuł, bo to zwierzę zupełnie do tego miejsca nie pasuje.

Pisze Pan książki wbrew trendowi. Te, o których się mówi, że cechuje je szczególna głębia, są strasznie grube. Pan pisze krótko, można powiedzieć – po męsku. Ale w tym lakonicznym stylu, niebawiącym się w rozwlekłe opisy, umieszcza Pan elementy symboliczne, w pewnym sensie magiczne.
Być może to trochę kwestia wieku. Gdy miałem 20-25 lat, pisałem zdania tak zawiłe, że sam się w nich gubiłem. Zrozumiałem potem, że pisanie to nie babranie się w słowach i wymyślanie zdań, tylko opisywanie zdarzeń albo uczuć. Wtedy automatycznie sięga się po proste zdania i jest się intelektualnie zaspokojonym. Już nie muszę wydawać się niezrozumiałym, mogę pisać tak, by wszyscy zrozumieli, co mam do powiedzenia.

W wywiadzie, którego udzielił mi Pan w 2014 roku, gdy pytałam Pana o „Podróż do Kalino”, powiedział Pan tak: „Dziś przeważa materia, czyli gadżety oraz myślenie świata konsumpcji. Duch się gdzieś ulatnia, a bez niego ani rusz”. Czy gdyby dziś pisał Pan tę książkę, zdiagnozowałby Pan sytuację w ten sam sposób? Może dostrzega Pan gdzieś światełko nadziei?
Łapię się na tym, że choć nie jestem w wieku mego dziadka, to zaczynam zdania od frazy: wcześniej było lepiej. Bo niestety to fakt. Dziś każdy teraz w spodniach albo torebce nosi taki mały aparacik – smartfon, który działa na ośrodek mózgu odpowiedzialny za poczucie nagrody i kary. Ten sam ośrodek porusza się, gdy uprawiamy hazard, lub gdy bierzemy kokainę. W zasadzie całe społeczeństwo jest na dragach, ewidentnie. Jeszcze nikt nam tego nie zabronił, wprost przeciwnie Samsung, Apple działają jak najlepsi dealerzy i cały świat się cieszy. Cała nadzieja w naszym mózgu, że on tego nie przetrzyma. Albo ewidentnie społeczeństwo, które składa się z narkomanów, załamie się i – nie ma zmiłuj – to tylko kwestia czasu. Już teraz widać pierwsze oznaki pozytywnego załamania. Wizja tego załamania nie przeraża mnie, tylko go oczekuję. To jest nic innego jak autokorekta natury. Gatunek, który natura wydała, skacze sobie wesoło, a czasami skacze w stronę przepaści. Wątpię, że ludzkość się nagle obudzi. Musimy wiec wpaść w przepaść, miejmy ze wystarczająco dużo osób przeżyje, by wszystko zbudować od nowa. Internet nie jest naszym wrogiem, lecz my sami. To jak z wódką. Można wypić jeden kieliszek dla zabawy, a można się tak zalać, że nie przeżyjemy następnego dnia.

Nie pisze Pan metodą co rok prorok. Każe Pan czekać na swoje kolejne książki. Jakie są powody tej zwłoki?
Książka to nie jest coś, co można postanowić. Jest rezultatem przeżyć, uczuć, a to wszystko trochę trwa. Z pisarzem, który pisze książkę rocznie, coś nie gra.

Oj, zdziwiłoby się kilku autorów, słysząc Pana opinię.
Mam nadzieje. Żyjemy w erze grafomani. Wyjątkiem są kryminały. Kryminał ma swoją strukturę, więc pisanie jest podobne do wypełniania formularza: tu zły, to dobry. Sam napisałem jeden kryminał i wiem, że to ciężka praca, ale jak ktoś to robi często, to przypuszczam, że z czystej komercji. Mówię o tym dlatego, że widziałem niedawna Kena Folleta na targach we Frankfurcie. Siedział sobie w piękny, wymuskany, w garniturku, opalony, rumiany, uśmiechał się, nie miał zmarszczek. Obok siedzieli europejscy autorzy: pijani, z przekrwionymi oczami, zmęczeni. To nie wygląda dobrze, ale zapewniam, że z Kenem Folletem po dziesięciu minutach umiera się z nudów.

Być może, ale dobrego samopoczucia można mu zazdrościć.
I pieniędzy, ale reszty nie. Pisanie to połączenie emocji, uporu… Pisać to jest jak być zakochanym. Ale trzeba dopilnować, by zakochanie przemieniło się w miłość. Żeby napisać książkę, trzeba minimum roku, jeśli to ma być uczciwa książka. Przez ten rok trzeba trzymać atmosferę i jeśli to uczucie nas wcześniej opuści, to jesteśmy bezradni. Dlatego też zdarza się często, że czytamy książkę, która dobrze się zaczyna, a potem coś się w niej popsuło, a to znaczy, że autora opuściło uczucie. To jest największy problem pisania prozy.

Jak łączy Pan pisanie z pracą?
Jaką pracą? Żyję z pisania książek. Dużo jeżdżę, robię odczyty, na tym się zarabia. „Lekcje pana Kuki” są lekturą obowiązkową w niemieckojęzycznych szkołach. Pewnie dzięki temu, że opisuję tam ciężki temat w pogodny sposób. Młodzież nie jest taka głupia, jak się dziś uważa, a jak tylko odłoży swoje komórki, i troszkę przewietrzy mózgi, to wychodzi z niej taki potencjał, że aż człowiekowi dech zapiera. Mówię tu np. o młodych Niemcach i Austriakach. Można ich szybko od tego ogólnego szajsu odwrócić. Garną się, chcą czegoś innego.

Przekonuje ich Pan, żeby rzucili komórki?
Tak, ale nie tak od razu, bo się zjeżą. To tak jakbym im kazał obciąć sobie rękę. Trzeba trochę ich podejść jak z koniem trojańskim. Na początku np. wyjaśnić, że w internecie nigdy nie staną się rzeczy najważniejsze, czyli narodziny, prokreacja (o tym można jeszcze dyskutować) i śmierć. Sam zdziwiłem się, jak dzisiejsza digitalizacja, w którą oni zostali jakby wrodzeni, wychodzi im nosem.

Mówi się, że w Polsce jest maksymalnie 20 osób, które mogą się utrzymać z pisarstwa. Jak to jest w Niemczech? Czy państwo wspiera literatów?
W samym Berlinie oficjalnie jest dwa tysiące pisarzy. To tłum i nie wiem, kto to wyliczył. W samej Austrii, która ma 8 milionów mieszkańców, z pisania żyje spokojnie około 50 pisarzy, a przecież Austria jest mała. Potem jest druga warstwa, która dostaje stypendia. Ratują się pisaniem do gazet. Kiedyś spotkałem młodą pisarkę, która nie wydała jeszcze żadnej książki, ale od czterech lat, jak mówi: „jestem wolną pisarką, jeszcze nic nie napisałam, ale żyję ze stypendiów”. Takiej osobie dobrze by zrobiło pójście do jakiejś pracy. Pisarz musi uczyć się od życia, a nie na odwrót. Uczyć nas życia. Hrabal powiedział: „Młodzi poeci piszą o śmierci, a stare pierdoły o młodych dziewczynach. To jest prawidłowa kolejność”.

Jak wygląda kwestia stałej ceny książek?
Na całym rynku niemieckojęzycznym obowiązuje stała cena. To rozwiązanie wypróbowane wzdłuż i wszerz. Stała cena uratowała pisarzy i rynek książki przed Amazonem i innymi korporacjami, które chciały ustalać cenę, jaką chcą. Podobno argument w Polsce przeciwko stałej cenie jest taki, że książki są drogie i jak się ją wprowadzi, to nikt nie będzie chciał kupować. Stała cena nie oznacza – wysoka cena. Tę reguluje rynek, ale to, że obowiązuje ochrona tej ceny, to ogromny plus. Nawet jeśli zrobimy książkę za złotówkę, ludzie nie zaczną czytać książki. Problem tkwi w tym, że pada w Polsce czytelnictwo. Te dwie rzeczy miesza się niepotrzebnie. Z jednej strony czytelnictwo musi być jakoś zrewitalizowane, pobudzone do życia. Nawet jak byśmy rozdawali książki za darmo, to tego nie osiągniemy. W ogóle nie ma dwóch zdań, stała cena musi być. Nie wiem, którzy intelektualiści wpadają jeszcze w tę pułapkę, że się zastanawiają, że to może popsuć czytelnictwo. My jesteśmy krajem, w którym wydaje się 30 tys. na samochód, a nie 30 zł na książkę. Tu jest problem.

Z drugiej strony, regulowanej gospodarki już mieliśmy w Polsce dość i wiemy, że jak państwo zaczyna się w coś mieszać, to ta dziedzina zaczyna gorzej funkcjonować.
Tak, ale nie możemy popaść w drugą skrajność. Żyliśmy ponad 50 lat w więzieniu, ale to nie oznacza, że teraz na wolności wszystko jest cacy i każdy może robić, co chce. Państwa na Zachodzie odzwierciedlają wolę obywateli i takie państwo może być czymś dobrym. Wolny rynek będzie, ale spójrzmy, co stało się z rynkiem muzycznym. Gdy zaczął działać na nim wolny rynek, muzycy nic nie zarabiają, bo wszystko jest na Youtubie za darmo. Ktoś zarabia na muzykach, którzy umierają z głodu. Kto? Na przykład Youtube, który ma miliardy i nie płaci żadnych podatków. Kto może Youtubowi albo Google’owi podskoczyć? Tylko państwo może się przeciwstawić. Inaczej zrobią z nami co chcą. Jestem wychowany na Zachodzie i wiem, że problematyka tamtejsza jest Polsce obca. W Polsce uwielbia się jeszcze kapitalizm, a my na zachodzie wiemy już, że koncerny niszczą nas. 80 największych korporacji panuje nad całym światem. To jest nienormalne. Znam wielu dyrektorów, którzy pracują na wysokich szczeblach w korporacjach i są to po prostu psychopaci.

Jak wygląda rynek niemiecki rynek czytelniczy? W latach 90. w Polsce drukowało się 10-tysięczne nakłady książek. Obecnie 3 tys. sprzedanych egzemplarzy to sukces.
Dwa do czterech tysięcy nakładu dla wysokiej literatury młodych pisarzy to też jest dobrze. Problemem jest to, że rodzi nam się dziś jakoś podejrzanie dużo artystów. Nikt już np. nie czyta, tylko wszyscy piszą. To efekt egomanii, narcyzmu, przedłużona ręka Facebooka. Nagle gospodynie koło 50-60 roku życia albo menedżerowie odkrywają, że muszą nadać swemu życiu sens i piszą książki. A może powinni pójść sobie na spacer?
Całkiem porządną liczbą sprzedanych egzemplarzy, gdy mówimy o beletrystyce, jest 10 tysięcy. Wiadomo, że kryminały, na przykład Charlotte Link mają po 600 tys. nakładu, dzięki czemu ta autorka jest poza zasięgiem jakiegokolwiek radaru. Podobno Austriacy czytają najwięcej klasyki w Europie, a w ogóle najwięcej czytają Czesi. Ponad 50 procent Czechów czyta ponad 12 książek rocznie – to jest odlot. Polaków to może dziwić, bo przecież oni są z bratniego kraju, mieli tę samą traumę komunistyczną, przeszli tę samą drogę co my i mają kapitalizm. My odpadliśmy, a Czesi stabilnie się trzymają.

Zetknęłam się z opinią, że to dlatego, iż Czesi wywodzą się z mieszczaństwa, a była to kultura książek. W Polsce tak nie było, dworek szlachecki epatował wieloma walorami, ale niekoniecznie było to oczytanie.
Z drugiej strony pamiętajmy, że za komunizmu czytaliśmy książki spod lady, dostawało się je na godziny i trzeba było szybko czytać i podać dalej. Te pokolenia, które tak czytały, nadal żyją, jeszcze nie wymarły, ale przestały się tym interesować. Należałoby przeprowadzić na ten temat dyskurs, bo żyjemy w ciężkich czasach: jest globalizacja, dygitalizacja. Prawdziwego człowieka przyjdzie nam niedługo ze świecą szukać.

Rozmawiała Magdalena Mądrzak

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
My. Kronika upadku

Dmitry Glukhovsky „My. Kronika upadku”

„My. Kronika upadku” Dmitrija Glukhovsky'ego to odważna próba odpowiedzi na pytanie: „Co stało się z Rosją?”. W tej pełnej emocji książce znajdziesz ostre i...
Brama zdrajców

Jeffrey Archer „Brama zdrajców”

24 godziny na ocalenie królewskich klejnotów – przestępstwo stulecia wisi na włosku! W samym sercu Londynu, w monumentalnej Tower of London, spoczywają jedne ...
Pierre Bayard recenzja

Pierre Bayard: Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?

Pierre Bayard zaskoczył. Kiedy na poziomie liceum liznąłem pierwszy raz w życiu wiedzy o filozofii, od razu przypadła mi...
Międzynarodowy Dzień Tłumacza

Czy istnieje przekład doskonały?

Tytułowe pytanie jest typowo retoryczne, ale warto zastanowić się nad tym, co stanowi o sile przekładu, jego akceptacji wśród czytelników. Z historii pewnych tłumaczeń,...
Międzynarodowy Dzień Tłumacza

Sztuka tłumaczenia: Jak tłumacze łączą świat

Tłumacze są bardzo niedoceniani, mimo że odgrywają ważną rolę w życiu książkożerców. To oni pozwalają sięgać po literaturę, filmy, artykuły i dokumenty, które w...
Czytelnictwo w Polsce

Czytelnictwo w Polsce ponownie wzrosło!

Co czytamy, kto czyta (i kogo) oraz skąd bierzemy książki Czytelnictwo w Polsce odżywa! 43% Polaków przyznało, że przeczytało co najmniej jedną książkę w ciągu...
"Obżartuchy i opilce"

Jacek Komuda „Obżartuchy i opilce”

Jacek Komuda zabiera nas do epoki baroku. Gdy słyszymy „kuchnia staropolska”, od razu przychodzą na myśl karczmy, takie jak „U Sarmaty” podczas urlopu w...
"Dama z grasiczką"

„Dama z grasiczką” to świat oczami patolożki

Nasza redakcja właśnie sięgnęła po książkę Pauliny Łopatniuk, niezwykle utalentowanej patomorfolog, zatytułowaną „Dama z grasiczką”. Już na pierwszy rzut oka estetyka wydania zachwyca, a bogactwo...
0
Would love your thoughts, please comment.x