Terry Hayes – autor „Pielgrzyma” i „Roku szarańczy” – opowiada Magdalenie Mądrzak o swojej drodze z Australii do Hollywood, która ostatecznie doprowadziła go tam, gdzie od dziecka chciał się znaleźć, czyli do pisania książek. Wyjaśnia też, jak zdobywał informacje o działaniu służb specjalnych, który Starbucks na świecie ma najwyższe obroty oraz jak posiadanie dzieci wpływa na sceny tortur w jego powieściach.
Czy zdaje Pan sobie, że napisał Pan książki dla strongmanów? Liczą po 800 stron i nie dają się odłożyć. Trzeba mieć naprawdę silne ręce, by je czytać.
Faktycznie pojawiają się takie opinie o moich książkach, że wymagają dużo wytrzymałości. Jest takie powiedzenie – nie ja to wymyśliłem – że ja cierpiałem dla mojej sztuki, to teraz jest twoja kolej na cierpienie.
W posłowiu do „Pielgrzyma” wspomniał Pan, że pisanie scenariuszy jest jak pływanie w wannie, natomiast pisanie książki jest jak pływanie w oceanie. Okazuje się, że pływając w wannie można się nauczyć nieźle pływać. Panu się udało się, bo książki się znakomicie sprzedają.
Nie da się ukryć, że pisanie książki jest zadaniem znacznie większym, znacznie bardziej wymagającym i to pod każdym względem niż pisanie scenariusza. Dodatkowo nie towarzyszy ci dwadzieścia osób, które cały czas doradzają, co powinno się znaleźć, a co nie, co też z drugiej strony nie zawsze jest wadą.
Co Panem kierowało, kiedy podjął Pan decyzję, by pisać książki? Czy to brak ograniczeń finansowych dla fantazji? Nikt nie mówi, że trzeba wyciąć konkretną scenę, bo nie mamy pieniędzy, by ją sfilmować?
Po pierwsze, chyba postanowiłem zarabiać mniej, ponieważ tak już jest, że autorzy scenariusza naprawdę nieźle zarabiają, a z pisarzami książek różnie bywa. Akurat miałem tyle szczęścia, że moje książki były popularne i nie mogę narzekać, ale nie dotyczy to wszystkich pisarzy. Co do scenarzystów, to nawet ci, którzy piszą słabe filmy i tak zarabiają bardzo dobrze. Ale tak na serio, moją motywacją było indywidualne podejście. Kiedy pisze się scenariusz, jest to praca zespołowa. Pracuje przy tym wiele osób. Pisanie książki jest sprawą indywidualną. To trochę tak jak w sporcie: są sporty zespołowe i są sporty indywidualne. Jest różnica między piłką nożną a graniem w tenisa na Wimbledonie. Ja po prostu chciałem spróbować pograć trochę sam.
Ile czasu zajęło Panu napisanie „Pielgrzyma”?
Nie zajmowałem się wyłącznie pisaniem książki. W międzyczasie napisałem kilka scenariuszy, ponieważ mam czwórkę dzieci i muszę je jakoś utrzymać, a to nie są tanie rzeczy. W sumie przez sześć lat napisałem książkę i dwa scenariusze.
Podobno najlepiej opłacany amerykański pisarz James Patterson napisał książkę wspólnie z Billem Clintonem. Domyślam się, że Patterson robił to, co umie najlepiej, czyli pisał, a Bill Clinton mówił, jak działa prezydent Stanów Zjednoczonych, jak wygląda jego dzień, co może, czego nie może zrobić. Kto był pana Billem Clintonem?
Co mam pisać, podpowiadał ten szalony Terry Hayes. Ten drugi. Mniej radosny.
Zatem skąd Pan wie, jak się wyłupuje ludziom oczy tak, żeby przeżyli tę operację i wykonuje wszystkie tortury, które Pan barwnie opisuje tak, że cierpnie skóra. Skąd ta wiedza?
Posiadanie czwórki dzieci czasami zachęca do wymyślania bardzo urozmaiconych tortur (śmiech). Moim trikiem jest wyobrażenie sobie, jakby to przedstawił aktor w filmie taką scenę. Miałem na tyle dużo szczęścia, że sporo czasu spędziłem obserwując, jak aktorzy grają i to na pewno mi pomogło. Ogólnie wyobrażam sobie, co bym przeżywał w takiej sytuacji, a następnym krokiem jest wyjście poza siebie i spróbowanie wyobrażenia sobie, jak ktoś inny by się zachowywał. Muszę przyznać, że pisanie tego typu scen jest bardzo wyczerpujące emocjonalnie. Żeby się wczuć, to wielostopniowy proces.
Po napisaniu takiej sceny zapewne musi Pan zapewne jakoś odreagować. Jak Pan to robi?
Moja żona mówi, że ja nigdy nie jestem zrelaksowany, nigdy się nie odprężam. Cały czas chłonę wszystko wokół siebie. Martwię się tym, co się dzieje w świecie, co kombinują Rosjanie, co się dzieje w amerykańskiej polityce. Gdy ogląda film, zastanawiam się, co sprawia, że podoba się ludziom, a co sprawia, że się to nie udaje. Cały czas o czymś myślę. Nie da się ukryć, że książka, która ma 700 stron, to jest bardzo dużo roboty. Sceny wyłupywania oczu, krzyżowania czy topienia kogoś są emocjonalnie wyczerpujące. Jest wiele innych scen, które tak samo na mnie działają. Nie da się ukryć, że pod koniec takiego projektu czuję się pusty. Czuję się całkowicie osuszony z pomysłów. Jednak jak tylko skończę, zaczynam chłonąć jak gąbka wszystko to, co jest wokół mnie. To jest moja karma. Nie wybrałem takiego sposobu bycia i gdybym mógł wybierać, pewnie bym tego nie zrobił. Ale już taki jestem.
W książce „Pielgrzym” Pana bohater wydaje książkę. Jest człowiekiem służb specjalnych. Jego książka przed wydaniem została przefiltrowana, sprawdzona przez służby specjalne, czy nadaje się do publikacji. Czy Pana książki także były filtrowane przez agentów służb specjalnych przed publikacją?
Jedynymi osobami mającymi wpływ na kształt tej książki byli różni redaktorzy z całego świata, którzy mieli najróżniejsze uwagi na temat jej treści. Nie ukrywam, że rozmawiałem z niejednym oficerem wywiadu. Ci najlepsi z nich potrafią powiedzieć wiele, nie mówiąc, nie zdradzając nic. Nie są jak ci z Navy Seals, z których każdy się przyznaje do zabicia Osamy bin Ladena. Oni nie są takimi kowbojami. Dobrzy oficerowie wywiadu opowiadają ogólnikowo, co się może wydarzyć, w jaki sposób dana sytuacja mogłaby zostać rozwiązana. Przy okazji można wychwycić prawdziwe szczególiki, które są najcenniejsze. Choćby to, że Starbucks w Langley, w siedzibie CIA, ma największe obroty ze wszystkich Starbucksów na świecie. To jest nie dość, że ciekawy szczegół, to jeszcze mówi o tym, że pracownicy Langley funkcjonują na kawie, na kawie i strachu. Tego typu drobiazgi pozwalają nadać realności światu, który się tworzy. Tego nie można uzyskać w inny sposób niż rozmawiając z prawdziwymi ludźmi. Nie chodzi o konkretne akcje, ale o sposoby zachowania, szczegóły życia codziennego, które mogą być inne niż zazwyczaj.
Kiedy siadał Pan do pisania „Pielgrzyma”, a potem „Roku szarańczy”, na pewno chciał Pan prześcignąć – to naturalna ludzka cecha – innych pisarzy thrillerów sensacyjno-szpiegowskich. Których konkretnie najbardziej chciał Pan prześcignąć?
Tych, których chciałbym przewyższyć, niestety raczej nie mogę, bo ja podziwiam Johna le Carre’a, którego książki są naprawdę niesamowite, podobnie jak Ludluma. Sam pomysł „Tożsamości Bourne’a” jest super. Wyławia się nieprzytomnego człowieka na wybrzeżu Morza Śródziemnego, który ma w udzie mikroczip, ale który nic nie pamięta. Dalej książka nie jest równie ciekawa, ale początek jest znakomity. Freddy’ego Forsytha „Dzień Szakala” zmienił sposób, w jaki pisze się książki sensacyjne, szpiegowskie. Ten właśnie dziennikarski, realistyczny opis sytuacji zrewolucjonizował cały gatunek. Chciałbym, żeby moje książki były równie dobre i nawet zdarza się, że w recenzjach na Amazonie czy Goodreads niektóre osoby twierdzą, że są w podobnej klasie. Natomiast niestety trzeba pamiętać, że nie zawsze należy wierzyć w to, co się czyta na internecie.
Jakich sztuczek Pan używa, żeby ściągnąć uwagę czytelnika tak, by nie mógł odłożyć książki?
Staram się, żeby każdy akapit był zamkniętą w sobie historią, która jest samodzielna i która zaciekawia na tyle, żeby czytelnik chciał zobaczyć, co w następnym paragrafie się wydarzy. I tak powstaje kolejny paragraf, kolejny akapit, aż dojdę do końca strony i chcemy zobaczyć, co jest na następnej. Tak do końca rozdziału i przy jego końcu jesteśmy zmuszeni jako czytelnicy, żeby żeby zobaczyć, co się będzie działo dalej. Ważne jest właśnie, żeby każde te 70-80 słów, które wchodzą w skład pojedynczego akapitu, też zachęcały same w siebie, żeby akapit sam w sobie był wciągający. Dzięki temu osoba, która weźmie moją książkę do ręki w księgarni w Warszawie, przeczyta jeden akapit i zaciekawi się, co będzie dalej. Weźmie tę książkę, kupi ją, a w sumie o to nam chodzi.
Rolą książek takich jak „Rok szarańczy” i „Pielgrzym” jest dostarczyć czytelnikowi emocji, zajęcia intelektualnego, zabawy na wysokim poziomie. Ale poza tym wszystkim stoi prawda, rzeczywistość, która wygląda tak, że zachodnia cywilizacja, Stany Zjednoczone są zagrożone terroryzmem, zagrożone atakiem przy użyciu broni biologicznej. Myśli Pan, że jesteśmy gotowi na odparcie takich ataków?
Rzeczywiście żyjemy w stałym zagrożeniu i nikt o tym tak dobrze chyba nie wie, jak Polacy, którzy nawet w tej chwili mają bardzo duże źródło zagrożenia zaledwie 200 km od miejsca, w którym teraz jesteśmy. Zresztą w historii Polski jest wiele takich przypadków, że ze wszystkich stron jakieś zagrożenie czyhały. Zamach na World Trade Center pokazał najlepiej cały problem. Spowodował wielką wojnę z terrorem, ale jak się przyjrzymy tej kwestii, możemy dojść do dziwnych wniosków. Przeciętny atak terrorystyczny kosztuje około miliona dolarów. Ile zostało wydane na wojnę z terroryzmem? 5, 10 milionów dolarów, a nawet może 20? Nikt tego nie wie. W każdym razie stosunek nakładów jest nieporównywalny. To są pieniądze, które można było wydać na coś innego i które nie zostały wydane na nic innego i przez wydanie których inne zagrożenia mogły dojrzewać bez żadnego zakłócenia. Choćby całe dążenia imperialistyczne Putina. Dzięki wojnie z terrorem nikt się nimi nie przejmował, dopóki nie było za późno. Cała sytuacja z osadnikami izraelskimi na ziemiach Palestyny. Nie mówię tutaj o rządzie izraelskim, ale ci osadnicy postępowali całkowicie bezprawnie, co wywołuje nieustanną karuzelę nienawiści i zemsty. To samonapędzająca się maszyna. Widzimy, jak to się teraz skończyło. Osobiście nie wierzę w to, że rząd nas przed czymkolwiek uratuje. Jak uczy przeszłość, rząd zwykle nie jest w stanie przygotować się do przyszłych zagrożeń. Wielkie wrażenie zrobiło na mnie Muzeum Powstania Warszawskiego i tam zobaczyłem to, co naprawdę budzi we mnie nadzieję. Miłość do idei wolności, do idei kraju, do idei polskości w tym przypadku. To jest właśnie rzecz, która może nas uratować, która się liczy. Nie uważam, że należy pozostawiać nasze bezpieczeństwo w rękach rządu. To nie jest dobre rozwiązanie. Potrzebujemy czegoś innego, czegoś więcej.
Jeszcze dodam, że po wydaniu „Pielgrzyma” skontaktował się ze mną mikrobiolog, który pracuje w laboratorium zajmującym się bronią biologiczną. Oni oficjalnie nie mówią, że się zajmują bronią biologiczną, ale realnie tak jest. W mojej książce udaje się odtworzyć wirusa czarnej ospy z ogólnie dostępnych materiałów. One oczywiście są ogólnie dostępne dzięki postępowi biotechnologii. Naukowiec podziękował mi za napisanie tej książki, mówiąc, że być może teraz wreszcie ktoś zacznie go słuchać, bo do tej pory miał z tym duże problemy, ponieważ specjaliści w tej branży nauki są przerażeni wizją, co się może wydarzyć, jak blisko jesteśmy, jak łatwo może dojść do jakiejś katastrofy. Nikt nie dość, że nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale też nikt ich po prostu nie słucha. Popełniamy ten błąd, że wydaje nam się, że nasi przeciwnicy są niezbyt inteligentni. Wydaje nam się, że ci wszyscy terroryści, nie tylko ze Wschodu, ale również fundamentaliści czy szaleńcy z Rosji, to są ludzie niezbyt mądrzy. Są inni od nas, więc nie są inteligentni. A tak nie jest! Nasi przeciwnicy to nie są prości wieśniacy, siedzący w nieoświetlonej jaskini ze starymi kałasznikowami i cytujący Koran. Wielu z nich jest bardzo inteligentnych i bardzo dobrze wykształconych. Niedocenianie ich jest naprawdę bardzo niebezpieczne. Naprawdę zdziwiło mnie, że przedstawiciele rządów, które powinny nam zapewnić bezpieczeństwo, nawet nie tyle nie zajmują się tymi sprawami, co nie chcą po prostu przyjąć ich do wiadomości. Nie słuchają specjalistów, którzy ostrzegają przed tym, co może się wydarzyć. To bardzo niepokojące.
Chciałabym zakończyć naszą rozmowę nieco bardziej optymistycznym akcentem i w związku z tym zapytam, czy jak przypomni sobie Pan, jak miał 10 czy 15 lat, to wyobrażał sobie Pan, że będzie ważną postacią w Hollywood? Że napisze Pan tak szeroko czytane książki? O czym Pan wtedy marzył?
Bardzo chciałem być pisarzem. Od maleńkiego. Miałem może 5 czy 6 lat, gdy stwierdziłem, że to jest to, czym chcę się zajmować. Ja nie miałem łatwego dzieciństwa, byłem dzieckiem emigrantów, moja matka miała problemy psychiczne, miałem bardzo małą rodzinę i byliśmy w obcym kraju. Kiedy przyjechaliśmy do Australii, książki były dla mnie schronieniem. Zacząłem czytać i to była dla mnie ucieczka od rzeczywistości, więc nic dziwnego, że chciałem więcej z tego wyciągać. Chciałem być pisarzem. Tym bardziej, że wchodząc do biblioteki czy do księgarni widziałem tysiące książek, a prawie każda z nich napisana była przez kogoś innego. Myślałem, że jeżeli tylu osobom się to udało, to na pewno nie może być to takie trudne. Tak przynajmniej wydawało się dziecku. Jako dorosły dowiedziałem się, że nie jest to do końca prawda. Jednak od dziecka chciałem być pisarzem. Wszystko, co się wydarzyło po drodze, moja praca jako dziennikarz, jako producent radiowy, która mnie doprowadziła do pisania scenariuszy dla Hollywood, to wszystko były moje poboczne przygody, tylko rozdziały, przystanki na drodze do ostatecznego celu – bycia pisarzem. Oczywiście wiele spraw próbowało mnie od pisania książek odciągać, ale w końcu doszło do takiego momentu, że na tyle zirytował mnie Hollywood, który jest okropnym miejscem, że postanowiłem na chwilę od niego odpocząć i zrobić to, co zawsze chciałem – napisać książkę. To była długa droga, ale każdy jej krok prowadził mnie do ostatecznego celu. Zresztą każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, ja pierwszy krok zrobiłem, kiedy byłem dzieckiem. Kiedy stwierdziłem, że to jest coś, co chcę zrobić w życiu. Nie chciałem być dziennikarzem, prawnikiem, lekarzem, pracować na giełdzie, zarabiać mnóstwa pieniędzy. Chciałem pisać książki. Napisanie książki jest jednym z największych sukcesów w moim życiu. No, może oprócz oprócz moich dzieci i małżeństwa (to na wypadek, gdyby żona oglądała ten wywiad). Największym błogosławieństwem w moim życiu jest napisanie tej książki.
Całą rozmowę możesz te obejrzeć tu