Strona głównaWywiadNapisałam książkę o złodziejce

Napisałam książkę o złodziejce

„Chciwość” – najnowsza powieść Marty Guzowskiej to szalona historia w stylu Indiany Jonesa. Szacowna pani archeolog kradnie cenne znaleziska, a jej najnowszy łup – legendarny skarb Priama – kusi wielu. Autorka opowiada, co słychać u pozostawionego samemu sobie Mario Ybla oraz o tym, jak wygląda praca archeologa, co znalazł, a czego nie znalazł Schliemann w Troi oraz dlaczego główna bohaterka „Chciwości” nie jest uczciwą osobą.

Porzuciłaś bohatera swoich dotychczasowych książek…
Nie, od razu muszę powiedzieć, że to był tylko skok w bok. Jestem z moim bohaterem Mariem Yblem w wieloletnim związku i mamy zamiar go kontynuować. Ale jak każdy wieloletni związek, tak i nasz trochę stracił dynamikę, więc uznałam – Mario się nie wypowiadał – że potrzebny mi jest skok w bok. Wykonałam ten skok z kobietą, a do Maria wracam.

Jak słyszę, jesteś bardzo nowoczesna.
Mam pewien problem, bo ten skok w bok miał być jednorazowy, ale nie jest, ponieważ właśnie piszę drugi tom przygód Simony, więc z kobiety nowoczesnej stałam się bigamistką.

Mario znany jest z niekonwencjonalnego sposobu wyrażania emocji. Ciekawe, jak by zareagował, gdyby wiedział o Twojej zdradzie?
Myślę, że nie byłby to dla niego duży problem, bo ma sporo własnych spraw, które ujawnią się, gdy ukaże się w październiku moja kolejna książka. Tak więc Mario ma naprawdę zajętą głowę i mogłam wykonać mój skok w bok za jego plecami.

Czas na przedstawienie Simony. Kim jest?
Przede wszystkim jest świetnym fachowcem jak Mario. Jest bardzo dobrą archeolożką, znaną na świecie specjalistką od antycznej biżuterii. Równocześnie jest kobietą, która lubi dobrze zjeść, wypić i dobrze się ubrać, a z pensji archeologa ciężko sobie z tym poradzić. Ponieważ wie, gdzie jaka biżuteria jest przechowywana, to ją kradnie. Kradnie też złote figurki. Ona zna doskonale wartość kradzionych przedmiotów i to nie chodzi tylko o wartość kruszców, ale wartość kolekcjonerską unikatowych rzeczy. Oprócz tego Simona świetnie wie, co nigdy nie trafi na ekspozycję w muzeum i co zostanie zakopane w magazynach. Wierzy, że ta kradzież nie zostanie odkryta.

Ile z tego jest prawdą, czyli: czy to prawda, że z pensji archeologa trudno się utrzymać, czy to prawda, że duża część zbiorów tkwi w muzealnych magazynach i nigdy nie jest udostępniana zwiedzającym oraz czy rzeczywiście można coś ukraść?
Przypuszczam, że można coś ukraść, ale nie mam doświadczenia w tej sprawie, więc to całkowicie licentia poetica. Jeśli chodzi o udostępnianie, bywa bardzo różnie, bo to kwestia pieniędzy związanych m.in. z zabezpieczeniami w muzeum, które generują duże koszty. Jeżeli znajduje się coś bardzo cennego, to przynajmniej robi się wystawę czasową. Czy wejdzie to do stałej ekspozycji, czy nie, zależy od wielu czynników. W różnych krajach różnie to wygląda. Dam przykład. Skarb Priama, który jest jednym z „bohaterów” mojej książki, „wypłynął” w muzeum Puszkina w Moskwie. Wówczas zorganizowano wystawę czasową, a w tej chwili jest niedostępny. Został udostępniony grupie specjalistów, którzy opracowali fantastyczny katalog z doskonałymi zdjęciami, ale pewnie gdybym chciała obejrzeć ten skarb, musiałabym walczyć o to latami, mimo że należę do ekipy archeologów badających Troję. Dla publiczności w ogóle nie jest udostępniony, a przecież warto by go podziwiać.

Powiedziałaś, że skarb ten wypłynął w latach 90. w Moskwie. Czy to znaczy, że wcześniej leżał w magazynach z innymi rzeczami, które Rosjanie komuś zrabowali?
Tak. Ten skarb ma niesłychaną historię od samego początku, historię, która mnie zainspirowało do napisania o nim książki. Skarb został odkopany przez Heinricha Schliemanna. Był to bogaty kupiec zafascynowany archeologią, który, gdy dorobił się dostatecznie dużego majątku, zdecydował, że zostanie archeologiem. Kopał na bardzo wielu stanowiskach, między innymi odkopał Troję, ale także pracował w Mykenach, w Orchomenos. Książka, którą teraz piszę, druga część przygód Simony, dzieje się w między innymi Orchomenos, więc Schliemann się ode mnie nie odczepi. W jego czasach cała dokumentacja wykopalisk polegała na tym, że pod datą dzienną zapisywało się, co się danego dnia wykopało. 27 maja 1873 roku zamieścił bardzo dramatyczny opis (cytuję z pamięci, więc nie jest to dosłownie): „Zauważyłem miedzianą misę [miedź koroduje na jadowicie zielony kolor, dlatego od razu widać, że to miedź], a pod nią błysnęło złoto. Natychmiast krzyknąłem paidos (co znaczy przerwa), i robotnicy odeszli zjeść posiłek, a ja z moją żoną Sofią wykroiliśmy skarb przy pomocy noża, z narażeniem życia, bo to było przy murze, który mógł się w każdej chwili zawalić. Sofia zawinęła go w swój szal i zaniosła go do naszej chaty”. Tak brzmi oficjalna wersja, można sprawdzić, jego dzienniki są udostępnione on-line. Problem w tym, że Sofia Engastromenos 27 maja była w Atenach na pogrzebie ojca.

Byłoby jej ciężko podać stamtąd ten szal.
O tym, że wyjechała, wiemy z jej korespondencji. Schliemann kłamał i to nie tylko w tym jednym przypadku. Są badacze, którzy to analizują. Przychylają się raczej do wniosku, że Skarb Priama to nie było jedno znalezisko, że Schliemann znalazł kilka przedmiotów w różnych miejscach i czasie, a potem zrobił z nich jeden skarb, by podnieść rangę tego odkrycia. Ale to dopiero początek całej historii. W Turcji każde wykopaliska otrzymują nadzorcę. Po tym odkryciu nadzorca Troi został aresztowany i poszedł do więzienia na długie lata, ponieważ Schliemann nielegalnie wywiózł złoto z Turcji do Aten, gdzie mieszkał. Schliemann po jakimś czasie część złota zwrócił władzom tureckim w zamian za pozwolenie na powrót do Troi. Dlatego część tych zabytków jest w muzeum w Istambule. Reszta skarbu powędrowała do Berlina, bo Schliemann był Niemcem. W 1944 roku podczas zdobywania Berlina skarb zniknął. Wszyscy podejrzewali, że został zrabowany i przetopiony, a tymczasem w latach 90. XX wieku pojawił się w muzeum Puszkina w Moskwie. Prawdopodobnie został wywieziony przez żołnierzy radzieckich. Nie wiemy, czemu Rosjanie się do tego nie przyznawali.
To dla nas dobry prognostyk, bo może i inne zabytki się znajdą.
Rosyjskim uczonym chwała niech będzie za to, że udostępnili skarb innym badaczom, bo na tej publikacji możemy bazować.

O ile wiem, archeolodzy nie są najlepszego zdania o tym, czego Schliemann „dokonał” w Troi?
Troja jest bardzo trudnym stanowiskiem, bo była kopana przez wielu badaczy. Tu jest dziura, tam kolejna, trudno to poskładać. W sumie to dość mała cytadela, a przez jej środek biegnie wykop długi na kilkanaście i szeroki na kilka metrów, to tak zwany wykop Schliemanna.
Po prostu przerył się przez wszystkie warstwy. Gdyby wtedy istniały buldożery, to by je pewnie wykorzystał. Zniszczył to stanowisko. Na jego obronę trzeba powiedzieć, że wtedy takie były metody badawcze. Archeolodzy nie lubią go także dlatego, że przypisywał sobie cudze zasługi. To nie on odkrył Troję, tylko prawdopodobnie Frank Calvert, a Schliemann sobie to przypisał, bo tamten nic nie znaczył, a Schliemann miał pieniądze.

Dorobił się zresztą na handlu z Rosją.
Legenda o Schliemannie mówi, że był klasycznym self-made-manem. Jako biedne dziecko dostał się na praktyki u kupca. Szybko dorobił się majątku, ale udało mu się, bo nie bał się uczyć języków. Jako jeden z nielicznych w kampaniach kupieckich nauczył się rosyjskiego i nagle okazało się, że jest niezbędny do handlu z Rosją. Ożenił się z Rosjanką Jekateriną Pietrowną Łyżiną. Choć było to bardzo krótkie i nieszczęśliwe małżeństwo, wprowadziło go w świat rosyjskiej finansjery. Gdy rozstał się z żoną, kontakty zostały. A Schliemann uznał, że potrzebna mu dużo młodsza żona, żeby mu nie pyskowała, będąca pasjonatką Homera. Znajomi naraili mu Sofię Engastromenos. Pochodziła z biednej rodziny, której bardzo zależało na tym mariażu. Sofia potrafiła recytować z pamięci całe fragmenty Homera. Została postawiona przez rodzinę pod ścianą, że musi dobrze wypaść i przy pierwszym spotkaniu wyrecytowała fragment pożegnania Hektora z Andromachą, czym ujęła Schliemanna. Była to bardzo piękna i inteligentna kobieta. Chyba początkowo trochę nieszczęśliwa w tym związku, ale później się w nim odnalazła, bo towarzyszyła Schliemannowi w jego wyprawach, urodziła mu dwoje dzieci.

Marzyłabym, by dzisiejsze panny łapały kawalera recytując mu Homera. Nie uważam tego za szczególnie zły pomysł rodziny.
Rodzina wyszła na tym bardzo dobrze, bo Schliemann całą ją ustawił.

Wróćmy do Twojej książki, w której nie ma nic o związku Sofii i Schliemanna, ale jest w niej Simona. Wymyśliłam sobie takie określenie, że ma ona „pojemną moralność”.
Gdy zaczęłam pisać tę książkę, Simona była bardzo moralną panią archeolog, która broniła zabytków. To było koszmarnie nudne. Stwierdziłam, że tak dalej być nie może, że szkoda czasu, nie ma sensu o tym pisać. W tym momencie doznałam oświecenia: a co by było, gdybym napisała książkę o złodziejce? Lubię postaci moralnie dwuznaczne, moją ukochaną postacią jest Walter White
z „Breaking Bad”. Bardzo, bardzo lubię ten rys, że to drań, a jednak mu kibicujemy. To jest także wyzwanie dla pisarza, bo trzeba się postarać, żeby coś takiego się udało. To jest fajniejsze niż kryształowy bohater.

Kryształowi bohaterowie rzadko występują w rzeczywistości, może dlatego ich mniej lubimy.
Ale Simona doprowadza to do skrajności. Tłumaczy czytelnikowi, że nieomalże ratuje zabytki – kradnąc je. Rzecz jasna musi się sama w ten sposób usprawiedliwić, bo inaczej nie byłaby w stanie poradzić sobie z sytuacją. Gdy już to sobie wytłumaczyła, przystępuje do działania i robi to dobrze.

Zwłaszcza, gdy jest przyciśnięta do muru.
Mam z nią wspólną cechę, bo nie uznaję spontaniczności w pracy. Staram się zawsze – podobnie Simona – być perfekcyjnie przygotowana. Tak jak ona, kiedy muszę działać spontanicznie, wpadam w panikę. Simona jest dostatecznie inteligentna, by w takiej sytuacji sobie radzić, ale tego nie lubi i źle się czuje w takiej sytuacji. Ja z kolei perfekcyjne przygotowanie w pracy rekompensuję sobie bałaganem w domu :-).

Porozmawiajmy, czym jest Twoja książka. Poprzednie były kryminałami, na tej wydawca napisał z tyłu, że to thriller, a tymczasem dla mnie to powieść łotrzykowsko-przygodowa.
Szczerze mówiąc to miała być łotrzykowsko-przygodowa historia, ale zdaje mi się, że to się dziś określa mianem thrillera. Tamten termin jest niemalże antyczny. Thriller jest pojęciem pojemnym, mówimy o thrillerach psychologicznych jak „Zaginiona dziewczyna” Gillian Flynn, są mające swoją specyfikę thrillery medyczne, są thrillery police procedural – stojące na granicy z kryminałem, ale jednak jest to thriller, bo często od razu wiadomo, kto zabił. Nie chodzi o rozwiązywanie zagadki, ale konfrontację z zabójcą, złoczyńcą. Dla mnie najprostsze rozróżnienie jest takie: kryminał – intelekt, thriller – emocje. W kryminale rozwiązujemy zagadkę, kto zabił. W thrillerze możemy do początku wiedzieć, kto zabił, a może też w ogóle nie być żadnej zagadki, może być tylko powieść z akcją.

W tej książce jest akcja, akcja, akcja…
Chciałam się z tym zmierzyć, ponieważ dotychczas pisałam kryminały, w których chodziło o dotarcie do wiedzy, kto jest zabójcą. Chciałam się zmierzyć z sytuacją, gdy nie zagadka a emocje i zwroty akcji były dla mnie wyzwaniem.

Bohaterka rzeczywiście nieustannie popada w tarapaty, a z tym wiąże się duch Indiany Jonesa, który jest obecny w tej powieści. Czy to wynik Twojej fascynacji tą postacią, czy po prostu nawiązanie, odwołanie się do tej popularnej popkulturowej postaci? Archeolog, odkrywca, przygoda – no to Indiana Jones.
I to, i to. Jest taki ciąg skojarzeń od archeologa do Indiany Jonesa. Trochę się z tej postaci wyśmiewam, ale uwielbiam go. Ma dla mnie trochę osobiste znaczenie. Obejrzałam film o Indianie Jonesie w trzeciej klasie liceum i żyłam z nim długo. Każdy archeolog ma do niego sentyment, mimo że on jest antytezą archeologa, bo on się nie zajmuje archeologią tylko poszukiwaniem skarbów.

W gruncie rzeczy jak Simona.
Chciałam zobaczyć, czy Indianę Jonesa da się uwspółcześnić. Przenieść akcję do czasów współczesnych i napisać historię o poszukiwaniu skarbów. Moim zdaniem to się udało.

Czy praca współczesnego archeologa ma wiele wspólnego z tym, co opisujesz w „Chciwości”?
Niewiele. Archeolog na pewno nie ugania się za skradzionym skarbem.

Jak więc ona wygląda? To jest szalenie ciekawe.
To w ogóle nie jest ciekawe. Sama praca jest nudna, natomiast rezultaty są ciekawe. Dzień archeologa wygląda tak: dzwoni budzik, gdy jest jeszcze ciemno, chociaż trwa lato. Człowiek zwleka się z łóżka, ochlapuje twarz wodą i idzie po jakąś kawę. Lubię zjeść śniadanie, ale jestem tu wyjątkiem, bo moi koledzy jedzą śniadanie w porze drugiego śniadania. Potem jedzie się bądź idzie na wykop i przez pierwsze godziny jest cudownie, ponieważ kawa już weszła do krwioobiegu, a poranki nad Morzem Śródziemnym to krystaliczne powietrze, jest chłodno, czasem nawet trzeba założyć kurtkę. Sama praca natomiast wygląda tak, że zamiast stać nad wykopem i pokazywać robotnikom palcem, co mają wykopać, jak widać to w filmach z Indianą Jonesem i jak naprawdę było w latach 30. ubiegłego wieku, archeolog rzuca się na kolana, bierze szpachelkę, czasem kilof (zależy to od stanowiska i materiału), pędzelek i kawałek po kawałku odgrzebuje. Do tego trzeba wypełnić milion kart i fiszek: kartę warstwy, kartę wykopu, kartę obiektu…

Brzmi to rozkosznie.
Pamiętam jedno z najwspanialszych znalezisk, z jakimi miałam do czynienia, było to w Halasmenos na Krecie. Halasmenos po grecku znaczy zniszczony, zepsuty. Nasze stanowisko zniszczyło trzęsienie ziemi. Stała tam mała świątynia, której mury runęły podczas trzęsienia ziemi i całość zawaliła się na jedną stronę. Jedna ze ścian przykryła dokładnie to, co było we wnętrzu. Gdy usunęliśmy kamienie, mieliśmy wszystko, co było w świątyni, tylko zniszczone, bo było zgniecione: figury kultowe, naczynia, pełne wyposażenie.

Gdy zaczęłam pisać tę książkę, Simona była bardzo moralną panią archeolog, która broniła zabytków. To było koszmarnie nudne. Stwierdziłam, że tak dalej być nie może, że szkoda czasu, nie ma sensu o tym pisać. W tym momencie doznałam oświecenia: a co by było, gdybym napisała książkę o złodziejce?

Z jakiego czasu pochodzi to stanowisko?
Mniej więcej z XII-XI w p.n.e., z okresu tzw. wieków ciemnych na Krecie. To jest czas już dobrze po upadku tzw. młodszych pałaców kreteńskich. To okres niepokoju, ludność niejednokrotnie przenosi się z wybrzeży w góry. Stanowisko było niesamowite, ale każda z tych skorup znalezionych w świątyni musiała być namierzona i opisana oddzielnie. Normalnie pracuje się tam do drugiej – trzeciej po południu. Wtedy pracowaliśmy do oporu, tylko nam znajomi pizzę dowozili. Z przyjaciółką Freyą Evenson zostałyśmy oddelegowane – jako najlżejsze z całej ekipy – do zdjęcia butów i chodzenia po tych zabytkach. Siedziałyśmy tam nieomalże dzień i noc. Praca archeologa jest trudna, nudna i żmudna, a także bardzo niekomfortowa fizycznie, bo jesteś oblepiona potem i pyłem.

Jednym słowem pracujecie fizycznie.
Tak, ale przy tym rozwiązujemy zagadki intelektualne i to jest bardzo atrakcyjne połączenie. Ciało trzeba ruszyć, ale i mózg musi przy tym pracować.

Kto finansuje te badania?
Różnie. Są badania finansowane przez uniwersytety, przez palcówki podobne do naszej PAN, ale są też instytuty prywatne. Na przykład na Krecie jest instytut założony przez milionera z Nowego Jorku Malcolma Wienera, który w wieku średnim doszedł do wniosku, że chce być archeologiem i nim został, nawet bardzo dobrym archeologiem. Jego instytut finansuje wykopaliska, stypendia, zbudował na Krecie centrum badawcze z doskonałym ośrodkiem konserwatorskim i udogodnieniami dla archeologów, jak na przykład są lodówki z zimnym piciem, pralki, a to wbrew pozorom nie jest byle co.

Która z prac, w których uczestniczyłaś, przyniosło Ci najwięcej frajdy?
To trudne pytanie. Wszystkie.

Zwróć uwagę, że nie pytam, czy znalazłaś złoto.
Złota nie znalazłam, ale chyba najfajniejsza była świątynia w Halasmenos, bo to była kapsuła czasu. To się zawaliło w jednym momencie, tam już nikt później nie mieszkał. Nasze konserwatorki znakomicie zrekonstruowały figury kultowe znalezione w świątyni i można je było potem zobaczyć. Z kolei najbardziej jestem dumna z odkrycia, że w Troi jest ceramika importowana z Egei. Zorientowałam się, że znajdujemy w Troi fragmenty, które nie pasują do lokalnej ceramiki, dobrze poznanej i opisanej. Drążyłam ten temat i okazało się, że to są importy ceramiczne. To bardzo niespektakularne, praca trwała wiele lat, ale uwielbiam to odkrycie, bo ono ma niesamowite implikacje. Oznacza, że Kreta i wyspy greckie kontaktowały się z odległą Troją. To dla mnie ważne i ciekawe.

Jak rozumiem, praca archeologa w wykopie trwa miesiąc – dwa, a potem następuje przerwa i zamiast pisania fiszek piszesz książki?
Nie, to zupełnie nie tak. Po kopaniu trzeba opublikować to, co się wykopało. Nikt tego nie lubi, ale pracujemy za państwowe pieniądze i upowszechnienie wiedzy to nasz moralny obowiązek. Więc pomiędzy sezonami wykopaliskowymi pracuje się nad opracowaniem materiału. Ja w tej chwili nie kopię. Po pierwsze dlatego, że mam dużo materiału do opublikowania, a wiem dobrze, że jak wrócę na wykopaliska, to nigdy nie opublikuję tego, co czeka. A po drugie dlatego, że mam małą córkę, uważam, że jeśli wykopaliska czekały tysiące lat, to jeszcze trochę poczekają, a dziecko nie poczeka. Gdy syn był mały, brałam go na wykopaliska i to było nieporozumienie. Ani ja się nie napracowałam, ani on się nie nabył z mamą. Mam więc teraz moment przerwy, ale faktycznie zaczęłam pisać, gdy urodziłam pierwsze dziecko. Zostałam z niemowlakiem sama w domu, nieszczęśliwa potwornie, bo nie dość, że miałam olbrzymie poczucie odpowiedzialności, to jeszcze nie mogłam pojechać na wykopaliska. Uznałam, że chociaż sobie napiszę sobie jakieś przygody.

Czy masz poczucie, że z każdą książką piszesz lepiej, łatwiej?
Nie, za każdym razem zadaję sobie pytanie: czy uda mi się jeszcze raz napisać książkę? Czy dam radę dokonać tej sztuki ponownie? Najgorzej było przy drugiej powieści, bo za pierwszą – „Ofiarę Polikseny” dostałam nagrodę Wielkiego Kalibru i to było bardzo obciążające. Dlatego drugą „Głowę Niobe” pisało mi się najgorzej, powstało wiele wersji tekstu. Pewne rzeczy przy kolejnej książce są łatwiejsze, na przykład techniki pisarskie, ale nigdy nie mam luzu, że już wszystko wiem i potrafię pisać. Doszłam do tego, że trzeba to robić krok po kroku. Prowadziłam niedawno spotkanie autorskie z Tess Gerritsen i spytałam ją, jak pisze. Powiedziała, że tworzy pierwszy szkic, a potem wyrywa sobie włosy z głowy, bo szkic jest do niczego. Chciałaby to rzucić w cholerę, ale ma deadline, nie może zaczynać od nowa. Pracuje więc nad tym szkicem do momentu, kiedy się okazuje, że całkiem nieźle jej to wyszło. Ja pracuję dokładnie tak samo. Po pierwszym szkicu myślę: Co to za żenada? Ty się uważasz za pisarkę? Potem patrzę na deadline i wiem, że nie mogę zacząć od nowa. Więc przepisuję tekst wielokrotnie, aż w końcu wychodzi mi całkiem niezła powieść. I dobrze, że nie mam luzu, bo pisanie stałoby się rutyną, a gdyby to nastąpiło, musiałabym się wziąć za coś innego.

Przejmujesz się tym, co ludzie piszą o Twoich książkach?
Trochę się przejmuję. Chciałabym powiedzieć, że jest inaczej.

Postać Maria budzi skrajne opinie. Są panie – to one najczęściej piszą recenzje – które go nienawidzą, a są takie, które biorą go całego z butami i kapeluszem.
Nie martwię się, że moje książki wzbudzają skrajne emocje. Martwiłabym się, gdyby ktoś napisał na przykład, że moja powieść nie ma dynamiki. Albo że odłożył książkę, bo była nudna. Mam nadzieję, że tego nigdy nie usłyszę.

Na pewno nie po „Chciwości”. Zarzut, z jakim możesz się spotkać, będzie brzmiał: czy to w ogóle jest możliwe?
Tak, to jest możliwe, wszystko, co dzieje się w tej książce, mogło się wydarzyć. Bardzo lubię thrillery medyczne…

Robin Cook?
Też, ale bardziej Gerritsen. Lubię wiedzieć, że pisarz jest fachowcem i to, o czym pisze, może się zdarzyć. Ja też staram się to dać czytelnikowi. Tło mojej historii zawsze jest prawdziwe. Zmyśliłam tak naprawdę niewiele rzeczy. Nie będzie spoilerem, gdy powiem, że myśląc o Schliemannie zadałam sobie pytanie, co by było, gdyby on nie znalazł trzech kilogramów złota tylko sześć? A ponieważ miał problemy z wywiezieniem tego skarbu z Troi, co by było, gdyby część skarbu ukrył, bo bał się konfiskaty na granicy? A co by było, gdyby najwspanialsze znalezisko, czyli diadem Heleny został przez niego skopiowany, a oryginał ukryty? To wszystko jest możliwe, ale niestety nie zdarzyło się. Nie ma w Troi sześciu kilogramów złota.

A jesteś tego pewna?
Nie.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla: Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania
Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego

Andrzej Ziemiański: Virion. Legenda miecza. Krew

Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
0
Would love your thoughts, please comment.x