Strona głównaWywiadLudzie nie lubią, jak się kończy życie

Ludzie nie lubią, jak się kończy życie

Wywiad z Janem Nowickim

Jan Nowicki
Jan Nowicki

Jan Nowicki – wybitny krakowski aktor – tym razem występuje w roli pisarza i podobnie jak w książce „Białe walce” opowiada o pięknej starości, a także – sprowokowany przez Magdalenę Mądrzak – mówi o idiotach plotkujących o życiu erotycznym, różnicach między Krakowem a Warszawą i dlaczego tak długo się nie żenił.

Zaczniemy rozmowę od niemalże rynsztoka, a skończymy, mam nadzieję, znacznie wyżej. Nie wiem, czy zdaje Pan sobie sprawę, że Pana książka „Białe walce” bardzo rozczaruje wielu czytelników?

Dlaczego?

Bo chcą się dowiedzieć, czy się Pan rozwiódł, czy nie, chcą posłuchać plotek z Krakowa, a w książce niczego takiego nie znajdą. Ukazuje się tyle celebryckich książek, które odsłaniają życie intymne „gwiazd”, że ludzie tego właśnie oczekują.

Ludzie, o których pani wspomina, to nie są czytelnicy. Trzeba odróżnić książkę od literatury albo próby tworzenia literatury od czegoś co jest donosem, chłamem lub głupotą. A to, że się dobrze sprzedaje, nie jest dla mnie żadnym argumentem, to jest ważne dla redaktora naczelnego albo producentów filmowych. Rozczarowanie tych, którzy nie zaakceptują „Białych walców” – zatem -jest dla mnie sukcesem. Ja się nie zabieram z nimi do zarabiania, do powiększania popularności, ogólnej akceptacji. Moja poprzednia książka „Mężczyzna i one” cieszy się znacznym powodzeniem. Ma dość prowokacyjny tytuł, bo oczywiście ci czytelnicy, o których pani mówi, są przekonani, że pisałem o swoich kobietach, a przecież o miłości i swoich kobietach się nie mówi. To robią tylko idioci i celebryci. Mimo że jestem człowiekiem dość otwartym, dużo mówię i prowokuję, to jestem z Krakowa. Zostałem wychowany w Teatrze Starym, w latach 70.-80. jednym z najlepszych na świecie, gdzie graliśmy poważne rzeczy w jakiejś sprawie, więc trend, który dziś obowiązuje i powoduje, że się dba o rozszerzenie kręgu widzów i czytelników, mnie nie interesuje. Nie żyję z pisania, choć 10 lat uprawiałem felietonistykę i postrzegam, że jestem czytany. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby kokietować albo wychodzić naprzeciw zapotrzebowania toalety. To, że toaleta cieszy się dziś powodzeniem, nie oznacza, że chcę w niej pracować. „Nie ze mną te numery, Bruner”. Staram się nikogo nie lekceważyć, ale może ktoś z nich, spodziewając się ekscesów starego satyra z Krakowa, przeczyta tę książkę i przez chwilę się wzruszy albo ładnie uśmiechnie. Nie musi rechotać, ładny uśmiech wystarczy. Ja się mogę martwić śmiercią, problemami tyczącymi istnienia Pana Boga ale nie ludźmi, którzy szukają plotek.

Pan się nie martwi, ale ja tak, bo gdy tłumaczyłam znajomym, dlaczego nie wyjeżdżam z Warszawy w piękny weekend, mówiąc że robię z Panem wywiad, to informacja ta wzbudzała szacunek, ale zaraz padało: to zapytaj go, czy się rozwiódł. Żaden nie powiedział: zapytaj na kogo będzie głosował w wyborach do Europarlamentu na przykład…

Musi pani zmienić znajomych.

Więc muszę się przeprowadzić do Krakowa.

Od tego trzeba zacząć, bo traci pani czas na rozmowy z takimi ludźmi. Można ich lubić, ale nie należy ani im ufać, ani z nimi dłużej rozmawiać.

Myśli Pan, że naprawdę jest różnica między ludźmi z Krakowa i z Warszawy?

Myślę, że tak i sądzę, że mam prawo o tym mówić. Mimo że mieszkam w Krakowie prawie 50 lat, to nigdy nie byłem krakusem, jestem przybyszem. Warszawa jest oddalona od mojego miejsca zamieszkania o 120 km, ale nigdy nie byłem warszawożercą, jak to zdarza się krakusom, którzy lekceważą Warszawę. Z zaciekawieniem przyglądam się jednemu i drugiemu miastu. Znam ich plusy i minusy. Cytując Preisnera, mógłbym powiedzieć, że w Polsce jest Kraków i cała reszta, ale ja bym nie przesadzał. Trudniej jest być chamem na Floriańskiej niż na Ursynowie. Architektura ma bezpośredni wpływ na człowieka. Gdy przyjechałem jako młody człowiek do Krakowa, jeszcze widziałem klepsydry „Za duszę śp. Stanisława Wyspiańskiego – córka”, „Za duszę śp. Lucjana Rydla – rodzina” – tam jest historia na wyciągnięcie ręki. To musi mieć wpływ na człowieka, oczywiście człowieka przez duże „C”, na chama – nie, na kretyna – nie, na idiotę – nie. Ale przecież ci ludzie nas nie interesują. Tymi ludźmi powinna się interesować policja albo psycholodzy. Kraków jest miejscem szczególnym, ale Warszawę kocham jak matkę, która się odmładza przy pomocy nieszczególnego makijażu. Mam tu na myśli zaburzenia w architekturze. Warszawa jest za mało kochana, traktuje się ją raczej jak dojną krowę, a miasto, którego się nie kocha, choruje i odwraca się od swoich mieszkańców. Tu jest coraz mniej warszawiaków. Nawet jak się tu nic nie robi, to człowiek jest zajęty, a człowiek powinien się składać z wolnego czasu, powinien siedzieć i patrzeć w chmury. Nie z rozdziawioną gębą, tylko z szeroko otwartymi oczami.

Wracam do Pana książki. Czytając pierwsze rozdziały „Białych walców”, miałam wrażenie, że już to gdzieś czytałam. Nie te same słowa, ale w tym klimacie. W drugim rozdziale już wiedziałam, że chodzi o odwołanie do „Profesora Tutki” Szaniawskiego”, i cieszyłam się, gdy w siódmym rozdziale znalazłam tę charakterystyczną postać. Dlaczego posłużył się Pan tą konwencją?

Cieszę się, że Pani to zauważyła. Grafikę Profesora Tutki zdobyłem od córki Daniela Mroza, którego znałem osobiście. „Profesora Tutkę” czytałem wielokrotnie i po każdej lekturze tych wspaniałych opowiadań zaczynałem się zachowywać i mówić jak profesor Tutka. To jest tak wspaniała proza, tyle w niej delikatności. Jestem aktorem, toteż jestem na takie rzeczy niezwykle wyczulony, wiec zaczynałem być Profesorem Tutką. Zresztą mój mistrz Serafin mówi, że nie ma nic przeciw temu, by być nim. Różnica jednak jest zasadnicza, w oryginale nie ma w ogóle kobiety, a także niesłychanie rozbudowałem wątek pozostałych postaci. Pierwotnie miałem zamiar nadać książce tytuł „Mistrz Serafin”, ale proszę posłuchać, jak to brzmi, albo można to powiedzieć tak jak mówią politycy „miszczserafin” albo strasznie się przy tym upieprzyć, żeby dobrze wypowiedzieć. Współczesnego czytelnika, jeżeli w ogóle jest, trzeba zachęcać wszystkim: krótką formą, drukiem, który jest większy, i nie dlatego, że starcy nie widzą, ale i młodzi nie widzą, musi być powietrze w tekście, spacje. Nie każdy jest taki jak ja, który przeczytałem w szpitalu „Annę Kareninę” wydrukowaną maczkiem na 800 stronach. Kocham literaturę, więc to pokonałem.

A skąd tytuł?

Wziął się z tego, że po raz pierwszy pojechałem do sanatorium, do Domu Zdrojowego numer 4 w zupełnie niezwykłym kurorcie Ciechocinek. Niezwykłym przez to, że jest w nim zaszłość. Tam wszystko jest jakby przedwojenne, posypane popiołem: te dorożki, te tańce popołudniowe, ten Jaś i Małgosia szmirowaci, to wszystko jest przedwojenne, to urzeka i od razu powiem, że jeśli urzeka tylko starych, to znaczy, że młodzi nie mają w ogóle rozumu. Wszystko co stare i umierające powinno być w orbicie zainteresowań młodych ludzi, bo im wcześniej sobie zdadzą sprawę, że przeminą, tym piękniej przeżyją swoje życie. Uświadamianie sobie przemijania wcale nie prowadzi do pesymizmu. Wtedy dopiero zaczyna smakować piwo; miłość ma sens, gdy wiadomo, że to może być ostatnie piwo i ostatni dotyk. O tym trzeba wiedzieć jak najszybciej. Ja, niestety, dowiedziałem się późno, mając dopiero 26 lat, że mnie kiedyś nie będzie. To była tak porażająca wiadomość, że nie mogłem się po niej pozbierać, dopiero później się okazało, że jestem gówniarz. Teraz mam ponad 70 lat i dalej jestem gówniarz i dalej żyję, i dalej myślę, i dalej mi się chce. Mam marzenia, i plany.

Więc schodzę na dół w tym Domu Zdrojowym i co widzę? Na drzwiach kawiarni Zdrojowa jest zapowiadany wieczorek taneczny w piątek o 19-tej, 5 zł wstęp, dla pań kieliszek szampana gratis. Natychmiast udałem się na ten wieczorek, na następne także i przeżyłem coś fantastycznego. Patrzyłam, jak radosny jest człowiek, który waży 160 kilogramów tańczy z kimś, który się potyka o własne nogi. Stąd powstał dziewiąty rozdział „Białe walce”, w którym tańczą choroby, mające nieprawdopodobnie pięknie brzmiące nazwy: pani Echolalia, pani Amnezja – to ma w sobie poezję. Szybko się zorientowałem, że nie można tego postrzegać w kategoriach satyrycznych, że na deptakach trzymają się za ręce, że śpią, że się dotykają. Miłość, nawet jeśli trwa krótko, nawet jeśli to wczasowe oczarowanie, jest wartością ogromną. W tym więcej jest rozpaczy niż rozwydrzenia. W tym nie ma żadnego rozwydrzenia, a wyłącznie strzępek nadziei, który pozostał starym ludziom. Stąd takie traktowanie miejsca i moich bohaterów. Wszyscy są starzy, bo ja też jestem stary i zaczynam się znać na starości. A nie jest to rzecz łatwa. My wszyscy nic innego nie robimy, tylko od niej uciekamy, a już rozszyfrowanie jej tajemnic i próba nazwania jej najpiękniejszym okresem życia jest karkołomne. Człowiek, który nie uświadamia sobie, że finał musi być najpiękniejszy, nic nie rozumie i nigdy nie okiełzna rozpaczy. W mojej książce jest opowiadanie mistrza Serafina, że wszyscy którzy chcą go na aktora określają, że ma około 60 lat, tak jakby ci, którzy mają 70-80 lat nie mieli żołądków, nie mieli ptaka, nie mieli ust – skazuje się ich na niebyt, a przecież oni żyją, myślą, marzą. O tym jest ta książka. Ona jest wesoła i poza tym jest sexi. Jeżeli Pani czytelnicy będą rozczarowani i nie zauważą, i nie docenią sceny w wagonie, gdzie mistrz Serafin opowiada z ożywieniem, jak kochał się z dziewczyną na oczach ludzi, jeżeli nie dostrzegą zjawiskowej relacji między 97-letniej akuszerką, a posłem Kazimierzem Piętą, to czego oni szukają? Golizny? Kto z kim śpi? Jeżeli tego – niech spadają!

Znalazłam cytat z Profesora Tutki, który moim zdaniem idealnie pasuje do Pana. Opowieść „Melonik” kończy się taką konkluzją: „Człowiek jest jak garderoba – ściera się i niszczy. Musi jednak wytrzymać wszystkie rzeczy, które mu się przytrafiają w życiu i nawet po upadku wracać do pionu”. Ten cytat doskonale pasuje mi do Pana osoby: przez lata jest Pan symbolem czegoś, a raczej kogoś, kto się nie niszczy, a równocześnie zawsze zostaje Pan jak melonik – elegancki.

Ja jestem przede wszystkim wzruszony, że rozmawiamy o Szaniawskim, bo kiedyś w Ciechocinku byłem z fotografikiem Krzysiem Opalińskim w bardzo zacnym domu, do którego zajeżdżano Lexusami. Ktoś z niemłodych ludzi zadał mi pytanie, o czym piszę książkę. Wiec ja, chcąc się opędzić, powiedziałem, że to jest coś w stylu „Profesora Tutki” Szaniawskiego. Nastąpiło głębokie milczenie. Zorientowałem się, że nie wiedzą, ani kto to Profesor Tutka, ani kto to Szaniawski. Zacząłem tłumaczyć, ale natychmiast się wycofałem, bo sytuacja była beznadziejna. Jak zacząłbym im opowiadać, uznaliby to, co mówię, za czystą stratę czasu. Więc dla nich ta książka też nie jest adresowana. Chociaż wczoraj dwie dziewczyny robiły ze mną fotoreportaż i jedna zwróciła uwagą na surrealizm tej książki. Wszak miłość pani Stanisławy, która ma dorysowane brwi, 97 lat i była testerką deserów Adolfa Hitlera do posła z parlamentu to czysta liryka. Kolejarz, który jest świadkiem stosunku płciowego, mówi: „Idę stąd” – wyskakując przez okno. Tam jest pewna dowolności i beztroska, której nigdy bym sobie nie dał odebrać. Jako aktor zawsze wybierałem postaci, którym więcej wolno. Najchętniej grałem księcia czy króla. Jak się król podrapie do dupie, to coś znaczy, a jak się podrapie tramwajarz, to mniej znaczy. Są tam momenty, gdzie jest ucieczka od realizmu. Skąd się bierze helikopter, skąd się biorą ludzie przebrani za Kubę Wojewódzkiego i Muńka Staszczyka, którzy idą i i smagają się po plecach hortensją albo krzyczą „mea pulpa, mea pulpa”. Z tym mea pulpa też trzeba uważać. Chcieli mi to poprawić bardzo zacni ludzie, którzy dali świadectwo, że nigdy nie zajrzeli do takiej gazety jak „Polityka”, w której Kuba Wojewódzki pisze od 10 lat.

Jak nazwałby Pan swoją twórczość?

Rozkochany w literaturze wiem, na której półce leżą prawdziwe konfitury – ja, wielbiciel Dostojewskiego, Tołstoja, Marqueza, Konwickiego itd. nazywałem to, co piszę, książeczkami, ale to się już skończyło. I nie pod wpływem tego, że kiedyś usłyszałem, co mnie wprowadziło w radosne zdumienie, od Tadeusza Nyczka, że jestem pisarzem. Mnie nigdy to do głowy nie przychodziło. Przecież nie wypłynąłem na fali celebrytów, którzy piszą książki. Ci, o których pani mówi, niech sobie zaglądają do chłamu tworzonego przez jakichś piosenkarzy. Ja nie z tego wyszedłem. Pisząc teksty przez 10 lat siłą rzeczy musiałem się zapoznać z warsztatem. Wiem, co znaczy trud napisania jednej strony.

Dlaczego nie zostanę prawdziwym pisarzem? Bo mam coś nieznośnego – łatwość pisania, a to podstępny punkt wyjścia, sakramencko błędny. Dlatego że pisanie to trud, skrót, to synteza. Czechow mówił, że gdyby miał pieniądze, to jego opowiadania mieściłyby się na dłoni. A mnie cechuje gadulstwo.

Jest w Pana książce scena, w której na spotkanie autorskie przychodzą same panie, które przeczytały książkę i są pełne emocji w związku z jej lekturą, a tymczasem ich mężczyźni, delikatnie mówiąc, grzęzą w swoim życiu, w najlepszym wypadku siedząc przed telewizorami. Czy to Pana obserwacja z życia?

Ja się kobiet boję, ja kobiet nie rozumiem. Mówi się o mnie, że znam się na kobietach – to jest kompletna bzdura. Moje pisanie o nich bierze się z mojej niewiedzy na ich temat, z przewidywania, jakie one są. Co to w ogóle jest ta kobieta? Uważam – nie dlatego, że rozmawiam z kobietą – to jest twór, zjawisko znacznie ciekawsze niż zjawisko męskie. Zwłaszcza teraz, w dzisiejszych czasach, gdzie mężczyzna ma się coraz gorzej. Uważam, że 50 procent kobiet nie ma z kim spać. Nie dlatego, że mężczyznom nie staje, ale dlatego, że jak można iść do łóżka z mężczyzną, który boi się panicznie swojego szefa? Jak można wchodzić pod kołdrę z tchórzem? A mężczyźni dziś się boją, siedzą przed ekranami jak klony, poubierani identycznie i ciągle się czegoś boją. Ich marzenia to: stary samochód, nadmuchany basen w ogródku i wyjazd do nudnego Egiptu. Zamiast wziąć plecak i pójść przez Mazury albo w Tatry. Kobiety znacznie lepiej sobie radzą i to mówię na podstawie faktów. Zresztą zawsze były lepsze. One wygrały wojnę, nie Rosjanie, tylko one, które własnymi rękami budowały czołgi i karabiny. Mężczyzna to ten, który ginie za ojczyznę. Niektóre jednostki nawet pod wpływem setki albo dwóch setek z okrzykiem: „Hurra” biegną i dają się zabijać. Czasem wpadną na przepustkę i zapłodnią swoją kobietę. One muszą to dźwigać. Są tak wspaniałe, że noszą w sobie absolutny cud boski, czyli życie człowieka. Potrafią też być bardzo okrutne, bo one muszą być okrutne, żeby przetrwać, żeby przetrwał ich płód, ich dziecko. Jedna z bohaterek mojej książki zapytana, czemu nie ma męża, odpowiada, że nie było z kim żyć. Ona ma 50 lat i dalej ma marzenia. Otwiera sklep, który plajtuje, próbuje być radną, coś kombinuje, stara się ubrać, nawet z lumpeksu, a ten siedzi przed telewizorem i jest zazdrosny, nie wiadomo o co. Ja wiem o co. O to, że jemu umknął entuzjazm życia, a ona żyje dalej. Ja tak długo się nie żeniłem, bo się bałem, czy sprostam kobiecie.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że rozmowa jest czymś najpiękniejszym na świecie, a literatura jest niczym innym tylko właśnie rozmową. „Białe walce” to praktycznie wyłącznie rozmowa. Czy trudno pisze się taką prozę?

Ogromnie trudno. To moja szósta pozycja. „Białe walce” to najtrudniejsza dla mnie książka. Poprzednie to były krótkie formy, pisane w pierwszej osobie, ze strzępami dialogu. Tutaj spotkałem się z trudnością, która dla fachowca trudnością nie jest – mianowicie, co się dzieje po myślniku?Na przykład: – Nie lubię pana – powiedział poseł i drapiąc się za uchem zapłakał.. W tej książce jest tyle dialogów, że po stosownym schamieniu telewizyjnym, mógłby być to materiał na serial telewizyjny. Mam w głowie obsadę.

Zdradzi ją Pan?

Naturalnie, przecież mówimy o grze wyobraźni. Przede wszystkim nie widzę siebie jako mistrza Serafina. Tę rolę powinien zagrać największy polski aktor, który oczywiście nic nie gra, bo kto w dzisiejszych czasach oczekuje rezultatów aktorskich, gdy ludzie przyzwyczajeni do telewizyjnego chłamu. I całego tego badziewia, któremu popularność myli się z zawodem, który jest poważną profesją. Odpowiedzialną, wymagającą talentu, wiedzy i pracy. Więc mistrzem Serafinem powinien być…Władysław Kowalski, który nic nie grywa, a jak grywa, to jakieś drobiazgi. A to talent niewyobrażalny. Gdy zobaczyłem go w „Ożenku” Gogola, to myślałem, że śnię, że można być tak wspaniałym artystą. A znam się na tym.

A reszta ról?

W ogóle piszę o swoich kumplach i dla kumpli. Doktor Łapał i i Franciszek Pala to moi koledzy. Pala to Franciszek Serwatka, autor piosenki „Konik, mały koń na biegunach”, podwójny doktor chirurgii szczękowej z Wiednia. A jego szwagier, pan Krzysio, jest istotnie światowym badaczem kleszczy. Od niego wziąłem książki na ten temat. Andrzej Grabowski mógłby zagrać posła Piętę – to jest dla mnie oczywiste, doktora Palę, jak by się zgodził, bo on jest zawsze taki najeżony, Marian Opania – niezwykle utalentowany artysta; starą akuszerkę Danusia Szaflarska albo Ania Polony, a Łapała – Trela, ale przeczesany do góry i gładki, z przedziałkiem. Nigdy to nie będzie zrobione. Zawsze wiedziałem, że będąc aktorem najlepiej nie grywać, bo jak się gra, to od razu ktoś się dochrzani. Najlepiej to myśleć, projektować, popijać wino, a niech sobie inni grają.

Bardzo wygodna sytuacja.

A dlaczego ma być niewygodna? Człowiek ma być wobec siebie łagodny.

Zastanawiam się, czy łatwiej grywa się role nowe niż takie, które wielu już przed Panem grało. Zagrać Hamleta, gdy wielu znakomitych aktorów już wcześniej znakomicie się w tę rolę wcieliło, jest trudniej?

Poruszyła pani ważny problem. Grając role orle, historyczne, tych Rewizorów, Learów, Hamletów, nie wolno zapominać o jednej rzeczy, czego nie raz byłem świadkiem. Nie wolno zapominać, że przed nami też byli piękni chłopcy i piękne dziewczęta. Nie można sądzić, że świat zaczyna się ode mnie, że ja pokażę dziś szczególnego Papkina. Trzeba najpierw zobaczyć, jak to robił Tadeusz Łomnicki, Tadeusz Kondrat, a potem do wspólnej puli osiągnięć dołożyć jedną swoją cegiełkę. To już jest coś i to jest trudne. Nikt dziś na to nie ma czasu, nikt się dziś poważnie aktorstwem nie zajmuje, czasami Krzyś Globisz, czasami Janek Frycz, ale oni też już nie mają u kogo. Dziś reżyserzy mają głównie wymagania inscenizacyjne. Nie ma Jarockiego, który wymagał nie tylko świetnego aktorstwa, ale też czegoś takiego jak jednolitość stylów aktorskich w sztuce, żeby wszyscy grali inaczej, ale to samo: a nie jeden farsę, drugi komedię, a jeszcze inny dramat. W pani pytaniu jest podpytanie, które rzucę i na które sam sobie odpowiem. Do pewnego momentu gra się tę rolę, do której jesteśmy predysponowani czy to z powodu wieku, czy warunków fizycznych. Aktor gra niewiele świetnych ról: 4-5-6. Resztę gra podobnie. Czyli Artur w „Tangu” i role arturopodobne, czyli Stawrogin w „Biesach”,a potem role stawroginopodobne, czyli książę Konstanty w „Nocy listopadowej” i role znów podobne.. To są role, kiedy się starzejemy, kiedy zmieniają się nam warunki fizyczne itd. Wtedy jest łatwo o sukces, a jak jest łatwo o sukces, to zaczyna być nudno. Pokonywanie trudności nas odmładza. Dlaczego ja piszę? Bo to mnie odmładza. Ja tego nie umiem, to jest ciągle rzecz, która ciągle, ciągle wisi przede mną. Poprzeczka jest wysoko zawieszona. Dobrze grać role, które są nie dla nas, które sprawiają nam dużą trudność, one dają kopa do roboty.

Którą rolę zagrał Pan wbrew sobie, z którą było Panu trudno?

Wielki Książę Konstanty. Jak mnie Wajda obsadził w tej roli, rzuciłem się przeczytać tę „Noc listopadową” na świeżo, zobaczyłem ,jak to zagrał Kurnakowicz, jak to funkcjonuje w tradycji i stwierdziłem, że nie jestem w stanie tego zagrać, dlatego że to jest w ogóle nie dla mnie. Ja tu mam trzydzieści parę lat, pastelowe warunki, a mam zagrać, brzydkiego, charakterystycznego, wstrętnego Azjatę, a ja tego nie umiem. Wymyśliłem wtedy innego księcia, jakby wziętego prosto ze sztuki Szekspirowskiej: silnego, pełnego godności, siły niebywałej. Stąd potem były recenzje „Teatr Wielkiego Księcia”, a ja zafałszowałem historię. Tego nawet nie wolno mi było robić, bo to była komuna i było to opowiedzenie się po stronie Rosjan. Mówiłem: „Panie Andrzeju, mnie niepokoi, że ten książę Konstanty jest coraz bardziej szlachetny”. A Wajda mówi: „Ale on kochał Polskę, miał za żonę Polkę, księżną Łowicką”. Należy grać te role, których nie umiemy grać, bo to jest interesujące.

Cytuje Pan poetę z Komorowa: „Starość to przedostatni kieliszek” i dopowiada, że śmierć to strzemienny. Strzemiennego pije się na rozchodne…

…ale ile razy się go pije! W odpowiedzi Muńkowi Staszczykowi pisałem, że bywa tak, że mówi się: „No to strzemiennego”, już zakładam płaszcz, potem się pije rozchodniaczka, potem znów pije się strzemiennego… Ludzie nie lubią, jak się przyjęcie kończy, a cóż dopiero jak kończy się życie. Wtedy strzemiennego przesuwa się coraz dalej i dalej.

A gdzie się po tym strzemiennym idzie?

Tego nie wiem. Albo się wybiera sierocy los ateisty i wtedy się znika, nic nie ma, albo się wybiera nadzieję, nie chcę tego nazwać rojeniami, wynikającymi z wiary, że potem jest absolutnie Coś. Tego nie jestem w stanie pokonać i nie jestem w stanie się do tego przyłączyć, mimo że staram się być człowiekiem wierzącym. W ogromnym trudzie próbuję sobie wyskrobać, wyrzeźbić mojego Boga, ale im więcej mam lat, tym większą mi to sprawia trudność. Co wcale nie oznacza, że do samego końca nie będę próbował. Jest takie zdanie: „Bóg nie musi być, żeby był”. Jeżeli ktoś z Niego rezygnuje, to rezygnuje z całego obszaru doznań, wzruszeń i nadziei. Gratuluję mu, jeżeli daje sobie z tym radę, a jednocześnie mu współczuję, że odbiera sobie taki obszar gry wyobraźni i nadziei. Nie wiem, co jest albo czego nie ma, ale trzeba zrobić wszystko, żeby było. To znowu jest trud: Bóg i wiara to trud i praca. A gdyby przemówił, gdyby się pojawił, to zaczęlibyśmy się do Niego dopieprzać, że źle mówi.

Na koniec chciałam zapytać o mistrza Serafina. Przybrał Pan to imię dość chełpliwie.

To nie ja, to dyrektor mojego teatru. Ja się nazywałem Jan Fiut, ale dyrektor powiedział, że to niemożliwe. A Serafin dlatego, że to leżało mu na biurku i miał sześcioskrzydłego aktora i tyle.

Mówiąc że to chełpliwe miałam namyśli to, że według angelologii Serafiny stoją najwyżej w anielskiej hierarchii, latają nad Boską Potęgą, patrzą na wszystko z góry, mają sześć skrzydeł. Mógł się Pan trochę niżej usytuować na przykład jako Gabriel.

Jeszcze w marzeniach sytuować się nisko! To szaleństwo.

Jest Pan na co dzień chełpliwy, dumny?

Cóż to w ogóle znaczy? W przypadku aktora i każdego człowieka myślącego, który próbuje cokolwiek stworzyć, wiadomo, że się człowiek obraca nieustannie między dwoma biegunami. Pierwszy biegun to samoakceptacja – nie samozachwyt – i to bezczelne przekonanie, że Stawrogin, którego gram, ten Hamlet – są najlepsi na świecie. Wychodząc na scenę z poczuciem wątpliwości, człowiek nie zasługuje na to, by być aktorem. Widz nie po to kupuje bilet, żeby oglądać czyjeś wątpliwości. Trzeba popaść w rodzaj twórczej megalomanii. Ale w momencie, gdy gra się ostatnią nutę na skrzypcach, gdy się człowiek kłania po najbardziej udanym przedstawieniu, trzeba popaść w drugi biegun – wiecznej pretensji do samego siebie. Bo ta daje nam możliwość rozwoju, skromności, uniknięcia kabotynizmu. Jeżeli pyta mnie pani, czy jestem pyszny, czy nie pyszny – to jestem taki i taki. Bo muszę.

Białe walce, książka Jana Nowickiego
Białe walce, książka Jana Nowickiego

Wywiad został przeprowadzony w 2014 roku, po ukazaniu się książki „Białe walce” Jana Nowickiego.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej

Joanna Łopusińska: Zero

Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej
Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"

Elżbieta Jodko-Kula: Uchronić swój kawałek świata

Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"
0
Would love your thoughts, please comment.x