Tytułowe pytanie jest typowo retoryczne, ale warto zastanowić się nad tym, co stanowi o sile przekładu, jego akceptacji wśród czytelników. Z historii pewnych tłumaczeń, o których będziemy pisać niżej, można wnosić, że czasem decyduje zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Czasem, jak ma to miejsce w przypadku tłumaczeń sztuk Szekspira, wiodącą kwestią jest to, jak polski tekst sprawdza się w praktyce teatralnej. W efekcie najczęściej dobiegają nas z desek teatru słowa w przekładzie Stanisława Barańczaka a nie Macieja Słomczyńskiego. Zmorą każdego tłumacza z pewnością jest fakt, że zawsze znajdzie się pewna liczba zdegustowanych fanów klasycznego dzieła, którzy niemalże znają na pamięć poprzednie tłumaczenie i przy pomocy licznych cytatów i porównań wgniotą świeżą wersję w błoto.
Warto też zerknąć na problem tłumaczenia od strony wierności oryginałowi. Podczas jednego ze spotkań z fanami w Polsce Dmitry Glukhowski opowiadał o swoich doświadczeniach w tym zakresie. Tłumacz na język niemiecki jako jedyny kontaktował się z autorem, by uściślać ważne kwestie. Glukhowski przyznał, że Niemiec miał miał wiele pytań i zajął mu sporo czasu, ale za to tłumacz zyskał pewność, że poprawnie i zgodnie z intencją autora przetłumaczone są chociażby te kwestie, w których padają zwroty pochodzące ze słownictwa więziennego. Tłumacz na angielski nie miał do autora żadnych pytań, ale gdy ten przeczytał wydaną już angielską wersję swej książki, wyłapał wiele błędów i niedorzeczności, wynikłych z niezrozumienia oryginalnego tekstu. Polski tłumacz – rekomendowany przez wydawnictwo jako doskonały fachowiec – także nie odezwał się do autora, a gdy ten sam szukał kontaktu, powiedziano mu, że tłumacz wprawdzie świetnie tłumaczy, ale kiepsko porozumiewa się po rosyjsku. Glukhovski woli więc nie zaglądać do polskiej wersji.
By nabrali Państwo pojęcia, jak trudna jest praca tłumacza i jakimi pułapkami najeżona jest droga wiodąca do społecznej akceptacji i serc czytelników, zebraliśmy garść najbardziej głośnych i najszerzej komentowanych przekładów klasycznych dzieł, które ukazały się w ostatnich latach.
„Władca pierścieni” czy „Pan ringów”
Powieść Tolkiena zyskała miano kultowej na całym świecie. W Polsce w latach 60. XX w. ukazało się jej pierwsze tłumaczenie, a dokonała go Marta Skibniewska, która w swej pracy konsultowała się z jeszcze żyjącym autorem. Sam Tolkien, mając na względzie przyszłe przekłady na języki obce, wypowiadał się na temat tego, jak chciałby, by zostały dokonane. W jego „Listach” czytamy: „Moim zdaniem, nazwiska osób powinny zostać nietknięte. Wolałbym także nie ruszać nazw miejscowych, łącznie z Shire. Sądzę, że najwłaściwszym wyjściem byłoby dołączenie na końcu książki listy nazw mających jakieś znaczenie po angielsku z wyjaśnieniem ich znaczenia”. Wbrew tym wskazówkom postąpił Jerzy Łoziński, polski tłumacz i filozof. Jego wersja tolkienowskiej sagi ukazała się w latach 90. w wydawnictwie Zysk i S-ka. Nowe wydanie rozgrzało emocje czytelników do czerwoności. Przede wszystkim Łozińskiego krytykowano za to, że dokonał spolszczenia angielskich nazw własnych i tak na przykład Shire stał się Włością, Bilbo Bagins – Bagoszem, a Obieżyświat Łazikiem. Do szaleństwa wyśmiewali czytelnicy zmianę solidnie brzmiącego słowa krasnoludy w niepojęte, małe i raczej śmiesznie brzmiące krzaty, które w dodatku nosiły „krzatowe kalosze”. W internecie wielbiciele „Władcy pierścieni” prześcigali się w wynajdywaniu niedorzecznych według nich wersji poszczególnych sformułowań. Powstało nawet określenie „łozizm” jako przykład szczególnie nietrafionego tłumaczenia. Sformułowanie „Pan ringów” zaczerpnąłem ze strony Maraca, który „Pana ringów” z narażeniem życia spróbował przeczytać i znalezione łozizmy, skrupulatnie, ku przestrodze a uciesze gawiedzi spisał. Z jego strony pochodzi też znakomite zestawienie, oddające istotę trudności i jakości przekładu.
Najpierw po łozińsku:
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Ten Jedyny, by rządzić wszystkimi, ten Jedyny, by wszystkie odnaleźć,
Ten Jedyny, by zebrać je wszystkie i w ciemności zespolić więzami
W Mordorze, moc którego zwycięży, nie chciana.
Teraz po polsku:
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie,
Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać
W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie.
I wreszcie w oryginale:
In the Land of Mordor, where the Shadows lie
One Ring to rule them all, One Ring to find them
One Ring to bring them all and in the Darkness bind them
In the Land of Mordor, where the Shadows lie.
Dla wyjaśnienia wersja „po polsku” pochodzi z pierwszego polskiego wydania, w którym wiersze tłumaczył Włodzimierz Lewik. Jakkolwiek tłumaczenie Łozińskiego spotkało się z silną reakcją fanów pierwszego wydania i nie przyjęło się szerzej wśród polskich czytelników, warto podkreślić, że jego autor był równocześnie chwalony za nieporównany styl i siłę przekazu, która mocno zbliżyła się do klimatu tekstu oryginalnego. W kolejnych wydaniach wydawnictwo ugięło się pod presją czytelników i dokonywano w tekście zmian, czasem wbrew opinii tłumacza. Warto zadać sobie pytanie, co byłoby, gdyby tłumaczenie Łozińskiego ukazało się jako pierwsze i gdyby to ono ukształtowało nasze pojęcie o świecie Śródziemia? Dla porządku trzeba zaznaczyć, że trzecie tłumaczenie, którego dokonali dla wydawnictwa Amber Maria i Cezary Frącowie na początku XXI w. przeszło praktycznie bez echa i uznano je po prostu za poprawne.
Płeć Kubusia, czyli Fredzia
Kubuś Puchatek ma odrębny, dziś modnie jest powiedzieć kultowy, status w dziecięcej literaturze i poza nią. Oryginalne książeczki zostały napisane w 1926 i 1928 roku przez Alana Alexandra Milne’a i wydano je w Londynie pod tytułami „Winnie-the-Pooh” oraz „The House of Pooh Corner”. Już dziesięć lat później siostra Juliana Tuwima – Irena przetłumaczyła obie na język polski, na zawsze wprowadzając do polszczyzny Kubusia Puchatka. Warto zwrócić uwagę na fakt, że sama nadała misiowi to imię, które nie znajduje bezpośredniego odzwierciedlenia w angielskiej wersji. Zaczynając od końca: pooh może być rozumiane jako onomatopeja oddająca nasze słowo „fe” lub po prostu kupa. Czym zatem jest Winnie? To zdrobnienie od męskiego imienia Winston lub od żeńskiego Winifreda. Z Kubusiem, jak widać, nie ma wiele wspólnego. Irena Tuwim dokonała jednak takiego spolszczenia, by oddawało charakter misia o bardzo małym rozumku oraz pasowało do nastroju opowieści. Podobnie postąpiła z Sową Przemądrzałą, która u Milne’a nie ma przydomka i jest postacią rodzaju męskiego. Zmiany dokonane przez Tuwim przyjęły się jednak doskonale i na stałe weszły do świadomości i ususu językowego.
Z trudnym zadaniem zmierzyła się Monika Adamczyk-Garbowska, która dla Wydawnictwa Lubelskiego dokonała w 1986 r. ponownego przekładu książki. Kubuś zyskał nowe miano i nazywał się Fredzią Phi-Phi. Tłumaczka uznała, że nosi on żeńskie imię, choć de facto jest misiem rodzaju męskiego. Tak było – według niej – w oryginale i ona zachowała to konsekwentnie w swojej wersji. Nowe imiona otrzymały też inne postaci: Kangurzyca (oryg. Kanga) stała się Kangą, Maleństwo (oryg. Roo) zostało Gurkiem itd. Jej wersja jest zgodnie z powszechną opinią znacznie bliższa oryginałowi, cóż jednak z tego, gdy po prostu nie miała szans z tłumaczeniem, do którego czytelnicy już przywykli. Gdyby językoznawcy na przykład orzekli, że od dziś jabłko papierówka nie będzie się tak nazywać, bo jego nazwa jest bezsensowna i od dziś będzie np. „zielonką”, bo jako jedno jedno z niewielu ma w stanie dojrzałym zielony kolor, przegraliby sromotnie walkę z nawykiem i „zielonka” pozostałaby pustym zapisem słownikowym.
Mamy więc na rynku dwa tłumaczenia: pierwsze Ireny Tuwim, którego autorka posłużyła się poetyckim wyczuciem i spolszczyła książkę tak, by stała się bliska polskiemu czytelnikowi oraz drugie Moniki Adamczyk-Garbowskiej, która pozostała, na ile to możliwe, wierna oryginałowi. Jednak konia z rzędem temu, kto na widok grubego, żółtego misia w czerwonych majtasach zakrzyknie: Fredzia! Irena Tuwim wygrywa przez zasiedzenie.
Dulcynea jako Cudenia
Sporo dyskusji wywołało parę lat temu nowe tłumaczenie „Don Kichota” dokonane przez Wojciecha Charchalisa, który nad nową wersją pracował pięć lat. Uważał, że funkcjonujące na rynku wydawniczym przekłady po prostu się przeżyły i operują polszczyzną, która dziś nie jest już używana, bo co innego zachwycało ludzi w międzywojniu, gdy ukazał się przekład Boyego, inaczej mówiło się w latach 50., kiedy swoją wersję oddali państwo Czerni. Charchalis uznał, że po pierwsze tamte przekłady są już dziś po prostu nudne, a co więcej, nie do końca oddają pełną wartość oryginału. Za jedno z najważniejszych osiągnięć Cervantesa uznał wprowadzone przez niego po raz pierwszy w literaturze zróżnicowanie stylu wypowiedzi poszczególnych bohaterów, a to w żaden sposób nie znalazło odbicia w polskich przekładach. Co więcej, powieść ta miała przede wszystkim bawić i pisana była prostym, codziennym językiem. Dlatego tłumacz uznał, że koniecznie należy wziąć to pod uwagę i napisał „Don Kichota” zwyczajnie, współczesną polszczyzną. Aby zilustrować prostotę tego języka często cytuje się przysłowie, które włożył Charchalis w usta Sanczo Pansy: „Choćby nawet przeciw Bogu szemrali, mnie to wali”.
Oczywiście świadomie popełniam tu nieścisłość, bowiem Sancho nie nazywa się u Charchalisa Pansą tylko Brzuchaczem, Alonza Lorenzo to Ziuta Wawrzyńcowa, Dulcynea to Cudenia, Rosynant przemienia się w Chabettona, a Karakuliambro z Malindranii, od którego zaczerpnął swój pseudonim Gałczyński, stał się Duppenlitzem von Fetor. Tłumacz miał też zakusy na spolszczenie samego Kichota, którego planował nazwać Karwaszewskim, bowiem quijote to ta część zbroi, która osłania udo, czyli po polsku karwasz. Myśl Charchalisa, by przełożyć i tym samym wyjaśnić nazwy własne, była o tyle uzasadniona, że Cervantes był mistrzem w wymyślaniu nazwisk mówiących i pozostawienie ich w oryginalnej wersji ograbia czytelnika z pewnej części zabawy, jaką ma być lektura tej powieści.
Jeśli czujemy opór przeciw Chabettonowi i Cudenii, zastanówmy się, że przecież tego samego chwytu użyła Irena Tuwim w przypadku Kubusia Puchatka. Imię misia akceptujemy, bo je znamy, może warto więc docenić w tym zakresie kunszt translatorski i odwagę Wojciecha Charchalisa.
Żołnierz to nie wojak
Kiedy historyk kultury Antoni Kroh podjął się dokonania nowego przekładu powieści Jarosława Haška, miał na celu jak najwierniejsze oddanie oryginału. Pierwsze polskie tłumaczenie zostało dokonane w 1929 roku przez Pawła Hulkę-Laskowskiego. „Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej” wydał Melchior Wańkowicz już w 1929 roku w wydawnictwie Rój. Warto wspomnieć, że tłumacz, sam humanista i pacyfista, po prostu zakochał się w Szwejku i starał się zainteresować polską publiczność tą powieścią. Przetłumaczył ją i rozsyłał po wydawnictwach, które jednak nie chciały zdecydować się na jej publikację z uwagi na wulgarny i prymitywny język. Dopiero Wańkowicz odkrył potencjał tej książki, która ukazała się raptem kilka lat po czeskiej premierze, jednak pierwotną wersję Hulki-Laskowskiego wygładzono, by nie razić wrażliwego odbiorcy.
Po raz drugi za Haška wziął się w 1991 roku Józef Waczków, którego tłumaczenie ukazało się pod tytułem „Dole i niedole dzielnego żołnierza Szwejka podczas wojny światowej”. Waczków próbował oddać to, co nieoddawalne, czyli wyrazić po polsku czeski język mówiony, który różni się od języka literackiego, a Hašek o swoim bohaterze opowiadał w języku mówionym. Różnica ta w polszczyźnie nie jest aż tak widoczna.
Antoni Kroh tak mówił o tłumaczeniu Hulki: „Trzeba jednak zauważyć, że jest to przekład dostosowany do delikatnych uszu polskiego czytelnika z XX-lecia międzywojennego. Wszelkie wulgaryzmy zostały staranie wyrugowane nie tylko przez tłumacza, ale także przez redaktorów. Szwejk Laskowskiego jest dobroduszny i naiwny bardziej niż oryginalna postać. W efekcie zagubiła się w tym tłumaczeniu wielka część ironii tej postaci, jej skomplikowanie, wielopoziomowość, gra, jaką Szwejk prowadzi ze światem”. Jego tłumaczenie nosiło tytuł: „Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej”. Swoją wersję tytułu Kroh wyjaśnia następująco, że w żadnym razie nie są to przygody, bo okropności, w których uczestniczy Szwejk, nie mogą być zaliczone do kategorii przygód. Słowo wojak ma ironiczne, niezgodne z zamysłem autora znaczenie, więc należało je zastąpić nienacechowanym w żaden sposób słowem żołnierz. Kroh wyszedł też z założenia, że praca Hulki-Laskowskiego została zbyt wygładzona, zaś przekład Waczkowa nazbyt przeważył szalę w drugą stronę i okazał się zbyt trywialny, a tym samym zamiast naturalności wyszła sztuczna kolokwialność.
Po Miłoszowemu
Idealnym podsumowaniem rozważań na temat trudności, na jakie napotyka tłumacz dążący do perfekcji, są słowa Czesława Miłosza, w którego spuściźnie znajduje się wiele ważnych tłumaczeń z języków obcych na polski, ale też z polskiego na angielski. W „Ogrodzie nauk” poeta podkreślał odpowiedzialność pracy tłumacza, którego praca „zostaje w historii języka i wpływa na język nie mniej, czasem nawet więcej, niż utwory mające prawo pierworództwa”. Równocześnie odżegnywał się od wymagania, by tłumacz był całkowicie skrupulatny, bo to paraliżuje jego twórczość i domagał się prawa do „higieny pracy umysłowej, która wymaga pewnej beztroski i zmysłu hazardu”.
Zapraszamy do obejrzenia wywiadu, który przeprowadziliśmy z Piotrem. W. Cholewą – polskim tłumaczu.