Strona głównaWywiadDubaj - ciemna strona luksusu

Dubaj – ciemna strona luksusu

Jacek Pałkiewicz – wybitny polski podróżnik dotarł do Dubaju, by odkryć to,
czego zwykły turysta – olśniony pięknem dubajskiej architektury – nie widzi.

Czy widział Pan coś bardziej luksusowego niż Dubaj?
Nie jestem kobietą, dlatego przepych nie robi na mnie takiego wrażenia jak na płci pięknej. Ale wszyscy przyjeżdżający do Dubaju są oszołomieni widokiem tej przewspaniałej architektury – to nowojorski Manhattan, ale w nowocześniejszym wydaniu. Przepych czuje się na każdym kroku, ale gdy zaczyna się zaglądać gdzieś tam od tyłu, odkrywa się wtedy mroczną stronę emiratu. Turysta, który zwykle przyjeżdża tam na tydzień czy dziesięć dni, nie zdąży zobaczyć tej ciemnej strony. Mnie zaś ten temat od początku zainteresował, dlatego wielokrotnie jeździłem tam i szperałem, by zobaczyć to, czego zwykły turysta nie zobaczy.

Czytając Pana książkę zadawałam sobie pytanie, co jest miernikiem luksusu: czy wspaniałe samochody, czy złoty tablet dawany gościom w hotelu?
Miary nie ma, każdy odnajdzie ją w czymś innym, ale wszystko, co oferuje Dubaj, robi olbrzymie wrażenie nawet na tych, którzy przyjeżdżają z najpiękniejszych miast, będących symbolami, wizytówkami Europy. Na przykład w Rzymie są liczne zabytki, jest Koloseum, piękno i historia są obecne i dotykalne, a w Dubaju jest ogrom zadziwiającej architektury, która jako pierwsza rzuca się w oczy. Ten ogrom tworzy atmosferę. Ja też poczułem się tam jak w innym świecie. Ta wyprawa była prezentem dla małżonki – wyrównaniem rachunków sumienia za wszystkie lata, gdy mnie nie było przy niej. Przez półtora miesiąca podróżowaliśmy przez Azję i Bali, a na koniec dotarliśmy do Dubaju.

Powiedział Pan o Rzymie i obecnej tam „dotykalnej” historii, o Dubaju pisze Pan zaś, że tam nie ma historii.
Tam historii nie ma w ogóle, jest tak symboliczna, że nie ma o czym mówić. Chwalą się muzeum i zależy im, by je turyści zobaczyli, ale ono sięga zaledwie stu lat wstecz. Dla Europejczyka to śmieszne. Kilkadziesiąt lat temu – można powiedzieć jedno pokolenie wcześniej – na tym miejscu było tylko anonimowe miasteczko. Nic nie wskazywało na to, że stanie się tak znane i popularne na świecie. Trudno dzisiejszy Dubaj porównać z innym miejscem, a wszystko za sprawą działań o charakterze marketingowym. W tej chwili pewnie tylko jedna osoba na sto wie, że stolicą Zjednoczonych Emiratów Arabskich nie jest Dubaj a Abu Dhabi. Dubajczycy są mistrzami świata marketingu. Aby utrzymać zainteresowanie świata, przynajmniej dwa razy w roku przygotowują nowe uderzenie, nową falę promocyjną. Dwa lata temu ogłosili, że policja ma najwspanialsze samochody. Towarzyszyła temu oczywiście sesja zdjęciowa; pokazano je naprawdę spektakularnie. Nie jestem maniakiem samochodowym, nie znam się na markach, ale gdy potem sprawdzałem, szukałem tych aut na ulicach, nie udało mi się zobaczyć żadnego z nich. Pytałem nawet znajomych, czy gdzieś te samochody widzieli i okazało się, że nie. Był to typowy pokazowy numer. Ostatnio – to nowy pomysł sprzed trzech tygodni, żeby nikt nie zapomniał o Dubaju – stworzono ministerstwo szczęścia. Trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeśli ktoś słyszał o wyzyskiwanych robotnikach, o cenzurze, o tym, że można tam trafić do więzienia za jakąś błahostkę. Kiedyś pewna kobieta napisała na Facebooku, że jest ramadan, a w związku z tym trochę się nudzi i za to wymierzono jej karę grzywny.

Ciekawe, czy praca tego niezwykłego ministerstwa obejmie tych, do których Pan podczas swojej podróży dotarł i którzy na pewno nie są w Dubaju szczęśliwi? Bo oczywiście rdzenni mieszkańcy są.
Trzeba pamiętać, że rdzennych mieszkańców jest niecałe 15 procent, a cała reszta to przyjezdni, emigranci. Rdzenni miejscowi gubią się, czują się gościem we własnym domu. Mnóstwo kultur, które najechały na nich, sprawiły, że musieli się otoczyć murem. Żyją w izolacji. Nawet jeśli Europejczyk pracuje z miejscowym na przykład w biurze, to w pracy panują w miarę – ale tylko w miarę – poprawne stosunki. Po pracy nie ma już żadnego kontaktu. Dubajczycy to uprzywilejowana kasta. Nie znam żadnego miejsca na świecie, gdzie miejscowi żyją w takim bogactwie. Każdy urodzony tam człowiek ma zagwarantowane przez państwo spokojne życie, bez stresu, jeśli chodzi o stronę finansową. Pojawiają się już odruchy niezadowolenia, bo ile by człowiek nie posiadał, zawsze będzie niezadowolony. Zdarzają się sporadyczne wprawdzie głosy mówiące, że szejk nas kupił, naszym ojcom dał ziemię, która jest złotonośna i tak nas zmusił, byśmy go popierali. Ale nie możemy szejka czy rządu skrytykować w obawie przez kłopotami.

Jednak to nie rdzenni Dubajczycy są najbardziej niezadowoleni.
Niezadowolenie panuje głównie wśród robotników budowlanych. To kategoria ludzi najbardziej dziś widocznych i świat dostrzega ich wystąpienia. Nieśmiałe strajki pomimo grożących konsekwencji zaczęły się już parę lat temu. Grozi za nie więzienie i wyrzucenie z kraju. Robotnicy pracują w niewolniczych warunkach, zarabiają bardzo mało, bo około 200 dolarów miesięcznie, z czego każdy połowę wysyła do swojego domu, by rodzinie w Pakistanie, Bangladeszu, Indiach poprawiło się życie, żeby dzieci mogły pójść do szkoły. Pracują z zaciśniętymi zębami, mimo niezwykle trudnych, nieludzkich wprost warunków mieszkania i pracy. Pracują nie po osiem, ale po kilkanaście godzin. Latem panują takie upały, że biały człowiek, gdy znajduje się na ulicy poza klimatyzacją, po pięciu minutach zaczyna się źle czuć i szybko biegnie, by się schować w samochodzie, biurze czy centrum handlowym. Pracownicy pracują kilkanaście godzin i chociaż kilka godzin w największym upale odpoczywają w cieniu, jednak czysta praca to przynajmniej dziesięć godzin. Zwykle też nie wystarcza dla nich wody, bo ilości, które są im dostarczane, są za małe. Ludzie giną w wypadkach, zdarzają się samobójstwa.

Historycy spierają się, co jest ważniejsze w historii: okoliczności zewnętrzne czy jednostka. Gdy czytałam Pana książkę, przekonałam się, że postać niezwykłego szejka Mo wysuwa się na pierwszy plan. To on ma pomysł i go konsekwentnie realizuje.
Dzięki sile i pozycji finansowej oraz temu, że jego ludziom dobrze się żyje, ma możliwość decydowania. Tam nie ma rządu, związków zawodowych, nie ma kogoś, kto by powiedział: „Panie szejku, tak nie można”. Każda jego decyzja to świętość i to do tego stopnia, że wszyscy starają się z całych sił, by została dobrze wykonana. Postać szejka jest wyjątkowa. Do pewnego stopnia byłem nią zafascynowany, jego mądrością i wizjonerstwem. Zastanawiałem się tylko, dlaczego przy tej inteligencji i możliwościach nie robi bardziej konkretnych ruchów, by usunąć mroczne strony swoich działaniach. Gdy robotnicy protestują, szejk mówi, że będzie się starał, wypowiada wiele słów, a w rzeczywistości poprawy nie widać. Mówi się, że gdyby nie było tego wyzysku, nie udałoby się wybudować tak przepysznej metropolii w tak krótkim czasie. Odbyło się to przecież wysiłkiem pracujących za grosze setek tysięcy robotników.

Zaskoczył mnie Pan informacją, że tylko 4 procent PKB to dochód ze sprzedaży ropy naftowej.
Powszechne mniemanie jest przeciwne. Początki Dubaju rzeczywiście związane są z ropą naftową, ale w porównaniu do Abu Dhabi w tym emiracie znaleziono jej mało. Dziadek obecnego szejka zaledwie umiał czytać i pisać, ale miał niesamowitą wizję, by tę odrobinę ropy, którą mieli, wykorzystać do rozwoju innych dziedzin. Postawiono na zagraniczny kapitał, rozwój, handel, strefę wolnocłową. Gdy to się rozwinęło, doszła turystyka, która jest w tej chwili niesamowitym magnesem.

Trzymając się tematu pieniędzy: pisze Pan, że tam prawdopodobnie prane są pieniądze Al-Kaidy, że tam płyną fundusze związane z handlem narkotykami. To kolejna ciemna strona, o której nie wolno mówić?
Oczywiście, że nie wolno. Każda niezgodna z oficjalną opinia na ten temat jest ścigana. Głośno nikt o tym nie mówi, bo jeśli jest w Emiratach, trafi do więzienia, a jeśli przebywa poza – staje się persona non grata i już nigdy do Emiratów nie wjedzie. Wprawdzie używam słowa prawdopodobnie, ale są to fakty niemal stuprocentowe. Pomimo że sporo zrobiono, by oczyścić atmosferę. Głównie pod wpływem Stanów Zjednoczonych i innych krajów, zmuszono Dubaj do uporządkowania spraw bankowości i przepływu pieniędzy. W jakimś stopniu to zrobiono, ale nadal obraca się tam dużymi i mało czystymi kapitałami.

Nie zdajemy sobie z tego sprawy, że Dubaj to także zagłębie seksbiznesu, tymczasem pisze Pan, że jest tam więcej prostytutek niż w Holandii.
Amsterdam w porównaniu z Dubajem to jakby przedszkole. Zawsze wydawało się nam, że Amsterdam i ulica czerwonych latarni to stolica prostytucji, a w Dubaju jest 35 tysięcy prostytutek. Ta informacja pochodzi z dobrych, policyjnych źródeł. To szokuje zwłaszcza dlatego, że mówimy o kraju, w którym panują duże obyczajowe obostrzenia, za seks pozamałżeński automatycznie idzie się do więzienia. Na ulicy nie można trzymać się za rękę, całować się, objąć, za to we wszystkich nocnych klubach, pubach, hotelach, dyskotekach prostytucja kwitnie. Sama liczba 35 tysięcy prostytutek o tym świadczy.

Może to „towar” dla cudzoziemców?
Sami Dubajczycy uważają, że na coś, co nie dzieje się na ulicy tylko za zamkniętymi drzwiami, można przymknąć oko. Gdy do tego bogatego kraju po raz pierwszy zaczęły ściągać prostytutki, oni ten proceder szybko ukrócili. Jednak pierwszej fali napływu tych dziewczyn towarzyszył spory ruch turystyczny, bo z sąsiednich arabskich krajów na weekendy przyjeżdżało mnóstwo ludzi. Kiedyś w tych celach jeździli dalej: do Libanu, Bejrutu, a teraz mieli bliżej. Gdy ukrócono „dziewczynki”, ruch się zmniejszył. Wtedy zdecydowano, że, mimo iż to niezgodne z religią, trzeba przymknąć oko. Ale to może się jeszcze zmienić, bo Abu Dhabi, które ratowało Dubaj wielkim zastrzykiem gotówki w czasie kryzysu ekonomicznego w 2008 r., wymogło też prestiżowo pozycję starszego brata i jest w stanie wpłynąć na to, co się w Dubaju dzieje. Jak na razie jednak zmian nie widać.

Bardzo ciekawą kwestią jest to, co pisze Pan o młodych Emiratczykach: mają wszystko dane od kolebki, ale nie znają świata, historii, kultury, co więcej nawet, gdy gdzieś pojadą i zwiedzą, to zostają wobec tego obojętni. Są leniwi, a nawet gdy mają pracę, wykonują ją niedbale – należałoby powiedzieć, że takie społeczeństwo ulega degradacji, umiera.
Ta kultura nie tylko z tego powodu jest skazana tam na powolne obumieranie, ale też dlatego, że jest otoczona kulturami przyjezdnymi, które stanowią 85 procent społeczeństwa. Facet wychodzi na ulicę, tankuje benzynę i sprzedaje mu ją Pakistańczyk, wchodzi do restauracji, a ona jest europejska, gdziekolwiek się nie ruszy, są inni, obcy w jego domu. Rdzenny mieszkaniec czuje się przytłoczony tą atmosferą. Ważną kwestią jest język. Angielskiego każdy uczy się od maleńkości, bo musi, bez angielskiego się nie da funkcjonować. Rozmawiałem tam z pewną studentką, która mówiła po arabsku i w tym języku mogła na przykład mówić o uczuciach, ale w innych, ogólnych tematach lepiej się czuła mówiąc po angielsku. Sam arabski staje się mieszanką, przyjmuje liczne angielskie naleciałości, traci też znaczenie w kraju. Po angielsku wydaje się literaturę, książki uniwersyteckie, naukowe, czyli młodzież siedzi w angielskim po uszy, a o arabskim zapomina. Mnóstwo jest zjawisk, które wyhamowują ich tradycję i kulturę. To może za mocno powiedziane, że ich świat umiera, ale jesteśmy blisko tego stwierdzenia.

Zobaczył Pan, jak Arabowie przyjmują emigrantów ze świata, jak więc my powinniśmy przyjmować wyznawców Mahometa, gdy mamy do czynienia z ich agresywną emigracją w Europie?
Odpowiem pewnym przykładem. Gdy jestem u nich, chodzę bardzo ostrożnie, żeby nikogo swoim zachowaniem nie urazić, żeby nie obrazić ich uczuć religijnych, żeby mi się medalik nie wysunął, żebym piwa nie pił w czasie ramadanu. Gdy tam jadę, wiem, że muszę się do tego dostosować. Jeśli mi to nie odpowiada, to tam nie jadę. Niedopuszczalna jest zgoda, związana z poprawnością polityczną, że gdy ci ludzie przyjeżdżają do nas, daje im się tak wielką swobodę, że zaczynają od nas wymagać, byśmy się my dostosowali do ich religii, ich filozofii życia, do ich oczekiwań. Powinienem na określenie tego użyć mocnych, wojskowych słów, ale mi nie wypada. Chora poprawność polityczna doprowadziła do tego, że europejscy politycy dali tak wiele miejsca na zapuszczenie korzeni, na otrzymanie wszelkich praw, równości itd., że Europa znajduje się dziś w sytuacji – boję się użyć tego słowa, bo aż mi ciarki przechodzą – bez wyjścia. Gdy się patrzy, co się dzieje wokół, widać wyraźnie, że to dopiero początek nieszczęścia, które nam się szykuje.

W Pana książce znalazłam znakomite rozwiązanie tej kwestii – zróbmy to, co robi szejk Dubaju: jeśli cudzoziemiec nie znajdzie pracy przez miesiąc, zostaje deportowany.
To logiczne, ale czy znajdzie się polityk, który będzie miał odwagę tak powiedzieć? Boję się, że nie ma tak odważnego. Jest paru takich w Europie, ale od razu nazywają ich ekstremistami, ksenofobami, rasistami, itp.

Gdzie teraz się Pan wybiera?
Ja cały czas albo się gdzieś wybieram, albo właśnie wracam. Podobno to cecha zodiakalnych bliźniaków. W końcu marca szykuję się na spotkania w Instytucie Polskim przy ambasadzie w Moskwie i Nowosybirsku na temat „Świat przygody Jacka Pałkiewicza”. Od czasu moich wypraw po Syberii, które odbijały się w mediach rosyjskich, jestem w Rosji dobrze znany. Jednym z aspektów mojej konferencji jest próba ocieplenia stosunków między zwykłymi ludźmi: Rosjanami i Polakami. Ci na górze nich się przepychają, nawet tam nie patrzę. Nie znam zwykłych Rosjan, którzy by źle wyrażali się o nas. To samo jest z polskiej strony. Moją rolę widzę tak, by ocieplać wzajemne relacje. Dużym powodzeniem cieszyła się moja wyprawa szlakiem polskich badaczy Syberii, czyli Dybowskiego, Czekanowskiego, Czerskiego i jeszcze wielu innych, którzy w Irkucku stworzyli archipelag polskości. Rosyjskie media szeroko ją relacjonowały. Chciałem przypomnieć polską historię za Uralem, tych zesłańców, którzy wnieśli duży wkład w odkrywanie Syberii, jej eksplorację i cywilizację. W Irkucku mówi się, że co trzeci Sybirak ma polskie korzenie. Tę wyprawę zorganizowałem przed agresją Rosji na Krym i Ukrainę. Namawiałem wówczas, by zostawić przeszłość i patrzeć do przodu, szukając wspólnych celów. Dobry wizerunek Polski starałem się pokazać ostatnio na spotkaniu autorskim w Rzymie, czy w Szanghaju. Nawet minister spraw zagranicznych dopatrzył się, że zrobiłem trochę dobrej roboty i odznaczył mnie medalem Bene Merito.
A teraz szykuję tak wielki projekt, aż się boję. Zacząłem pracować nad nim przed paru tygodniami i zajmie mi kolejny rok przygotowanie go. Będzie to wyprawa samochodowa z Szanghaju do Polski drogą odrodzonego Szlaku Jedwabnego. Chiński prezydent rzucił trzy lata temu taki pomysł „One Belt, one Road” – „Jeden pas, jedna droga” łącząca Chiny z całą Europą. Polska jest pośrednikiem między Azją i Europą. Najlepszy dowód, że w Łodzi powstaje kluczowy węzeł kolejowy dla całej Europy. Jesienią prezydent Duda podpisał umowę, dotyczącą tego projektu. Z tego wyniknie bardzo dużo korzyści dla Polski. Bilans handlowy Polski w relacji z Chinami wynosi 1:10. Ten projekt pozwoli zmienić tę sytuację. Latem przyszłego roku chcę przejechać tą drogą. To ponad 10 tysięcy kilometrów. We wszystkich krajach po drodze będę pokazać Polskę. Na początku otrzymałem w Szanghaju wsparcie organów rządowych i politycznych. Zaczęło się od tych drugich, bo tam jak partia pozwoli, to i rząd zaakceptuje. Wkrótce dołączyła się i polska strona. Minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski objął wyprawę swoim patronatem, a wiceminister rozwoju Radosław Domagalski zapewnił pełną współpracę. Wicemarszałek Sejmu napisał: „Projekt Pałkiewicza to przedsięwzięcie pionierskie, przybliżające nam znaczenie nowego korytarza ekonomicznego i transportowego, który przyniesie niezliczone szanse biznesowe dla Polski”.

Pracy pewnie przy tym jest więcej, niż można sobie wyobrazić?
25 lat temu, gdy wyjeżdżałem na Borneo, by tam przejść wyspę od brzegu do brzegu, szykowałem się półtora roku. Ale parę lat temu, gdy pojechałem na podobną wyprawę, organizacja trwała dwa tygodnie. Po pierwsze miałem już doświadczenie, a po drugie dziś w Internecie można wiele załatwić. Jednak w tym nowym projekcie skrótów nie ma, więc będzie mnie to kosztowało wiele czasu, ale jestem przekonany, że i satysfakcji będzie z tego dużo.

Rozmawiała Magdalena Mądrzak

0 0 votes
Article Rating
Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej

Joanna Łopusińska: Zero

Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej
Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"

Elżbieta Jodko-Kula: Uchronić swój kawałek świata

Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"
0
Would love your thoughts, please comment.x