Dwa żywioły

KATARZYNA PUZYŃSKA i MICHAŁ GOŁKOWSKI – oboje odnieśli sukces na rynku literackim, oboje mają zagorzałych czytelników, którzy są gotowi dla nich udawać trupy porzucone przy drodze albo w najdziwniejszych porach wpadać do pubu.

Są całkiem inni, ale w wielu sprawach zgodni. Michał ma więcej pomysłów niż czasu na ich realizację, Katarzyna boi się, że już nigdy nie wymyśli żadnej historii.

O kulisach swojej literackiej pracy opowiadali Magdalenie Mądrzak.

Pierwsze pytanie i pierwsza książka, którą wydaliście – pamiętacie ją?

K.P.: Oczywiście, że tak. Pierwsza książka to jest jednak pierwsza książka. Do tej pory pamiętam, jak dostałam maila z wydawnictwa, gdzie zapraszano mnie na rozmowę. Nie mogłam uwierzyć, że w ogóle to się dzieje. Wszyscy w całej rodzinie musieli przeczytać, czy na pewno właśnie to jest w tym mailu napisane. No i ta pierwsza rozmowa… Pokój mojego wydawcy jest do tej pory szczególnym dla mnie miejscem, gdzie wszystko się zaczęło. To było zawsze moim marzeniem, żeby pisać książki, więc jak się spełniło, po prostu wydawało mi się to zupełnie nierealne.

M.G: Pierwszej książki się nie zapomina. Moim marzeniem nigdy nie było pisanie książek, jakoś tak dopiero w międzyczasie, gdzieś po trzeciej czy czwartej, pomyślałem sobie, że może będę pisać książki, bo w sumie skoro już wyszło, to mogę z tego zrobić element marzenia. Pamiętam pierwsze rozmowy. Do pokoju się nie za bardzo przywiązywałem, bo Fabryka Słów się przeprowadzała. Natomiast pamiętam ludzi. Pamiętam zdziwienie, lekkie niedowierzanie, kiedy zacząłem im opowiadać, o czym w ogóle chcę pisać. Potem powiedzieli mi, że jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobili, gdy dostali mój tekst, to wrzucili parę akapitów w Google, żeby zobaczyć, komu to ukradłem. Więc bardzo mocno mi ta rozmowa utkwiła w pamięci. Wysłałem im maila, w którym napisałem zgodnie z prawdą: Dzień dobry, jestem nikim znikąd, nigdy nic nie pisałem, nie brałem udziału w konkursach, nie chodziłem na warsztaty, nie byłem wydawany w „Nowej Fantastyce”, może byście chcieli moją książkę, którą aktualnie piszę, skończę ją za jakieś 3 tygodnie. (Podobno jest to w ogóle jakimś obłędnym terminem, dla mnie wtedy wydawało się zupełnie normalne, że książkę pisze się w półtora miesiąca). Może byście chcieli ją wydać? Rozumiem ich pewien początkowy sceptycyzm.

K.P: Nadal piszesz w takim tempie?

M.G.: Tak, dla mnie książka to są dwa, trzy miesiące roboty. „Zmierzch bogów” zacząłem pisać w lutym i skończyłem w maju.

K.P.: Ja pracuję w ten sposób, że zanim następuje sam zapis, muszę stworzyć całą historię i wszystkie postaci. Stworzenie tego wszystkiego zajmuje ci tak mało czasu?

M.G.: Stworzenie przychodzi w międzyczasie. Nie wierzę w tzw. kwerendę. Głównie siedzę w książkach około historycznych, ale inni autorzy mają tendencję do chwalenia się czytelnikom, ile to oni nie znaleźli, czego to oni nie odkryli, albo jakich to oni mądrych słów się nie dogrzebali gdzieś tam po drodze i to momentami przyćmiewa opowieść. Ja staram się tę kwerendę robić w międzyczasie, bo głęboko wierzę w to, że jeżeli w trakcie pisania mnie to na tyle kręci, na tyle wciąga, na tyle fascynuje, że siedzę po prostu cały dzień w internecie, to wciągnie i czytelnika. Czasem w efekcie piszę kumplowi: „Ej, wiesz co, znalazłem niesamowitą rzecz, muszę ci pokazać” i wysyłam mu zdjęcie. „Ej Gołek, ale co to jest?”. „To jest deska klozetowa ze starożytnego Egiptu sprzed 3 tysięcy lat p.n.e.”. Ludzie trochę nie rozumieją tego. Ja rozumiem to, że oni tego nie rozumieją, ale akurat w którymś momencie książki dla mnie to jest bardzo istotne, jak wyglądał wychodek w starożytnym Egipcie.

K.P.: Ja, zanim w ogóle usiądę do zapisu, wymyślam całą historię. Wszystko powstaje przedtem, a to ze względu na fakt, że mamy zabójcę i muszę cały czas w książce zostawiać ślady, żeby teoretycznie czytelnik mógł odgadnąć rozwiązanie. Można powiedzieć, że wykonuję dwa razy tę samą pracę, no bo muszę najpierw wszystko wymyślić, a potem zapisać. Ten plan może czasami ulec jakiejś tam zmianie, bo bohaterowie coś tam nawymyślają.

Czy pisanie Was relaksuje, czy to jest czynność, po której musicie się zrelaksować?

M.G.: Dla mnie pisanie to jest i zawsze będzie hobby. Normalnie mam pracę, jestem tłumaczem ustnym. Pisanie książek jest idealnym wypełniaczem resztki czasu wolnego, który mi pozostaje. To jest coś, co mi zajmuje, tak jak szanujący się gaz, każdą dostępną objętość dnia, jaką tylko mam. Jeżeli mam chwilę i mam laptopa, to go sobie otwieram i stukam.

fot. Bartek Maciejewski

K.P.: Dla mnie jest to praca na pełen etat, zajmuję się tylko tym. Ale potrzebuję na przykład zupełnego spokoju wokół siebie, bo wszystko mnie rozprasza. Na przykład słucham, jak ktoś rozmawia ‒ zawsze podsłuchuję, bo potem te rozmowy można jakoś wykorzystać gdzieś w książce. Sposób mówienia, sposób zachowania może być interesujący, to mnie pochłania. Tak samo nie mogę słuchać muzyki. W ogóle kocham muzykę, to jest bardzo istotna część mojego życia. Wiem, że niektórzy autorzy pracują na przykład przy jakiejś tam tworzącej nastrój piosence. A ja po prostu, jak słyszę muzykę, którą lubię, to jest koniec, nie ma możliwości pracy. Po prostu potrzebuję ciszy, to jest nieodzowne dla mnie, żebym w ogóle mogła pisać.

A potem po tej pracy następuje czas na relaks?

K.P.: Kolokwialnie mówiąc, pracuję naprawdę, ile wlezie. Faktycznie relaks się przydaje. Mam psy, więc one mogą troszeczkę narzucić ten relaks, bo trzeba wyjść z tym psem, bez względu na to, jaką scenę piszesz, czy to jest jakaś taka scena niezwykle drastyczna, czy pełna emocji to siedzi twój pies i patrzy na ciebie. Wtedy trzeba wyjść na spacer, ale wiesz to jest dobre, bo trzeba zrobić tę przerwę.

Czyli mordujesz w książce, a potem idziesz grzeczniutko z psem na spacer?

K.P.: Pies ma swoje wymagania. Jednak ja spędzam większość część dnia sama, ponieważ nie mam tej odskoczni w postaci innej pracy. Spędzam czas z wymyślonymi ludźmi. Czasami się zastanawiam, jak to działa na moją psychikę…

M.G: Aspołeczność jednak się pogłębia…

K.P.: Ale właśnie dlatego jak są wywiady czy spotkania z czytelnikami, to jest dobry moment, żeby porozmawiać z istniejącymi ludźmi.

Spotkania autorskie większości autorów są dość podobne. Ich scenariusz jest przewidywalny, ale akurat w waszym przypadku te spotkania przebiegają nieco inaczej. U Michała panuje czasem czyste szaleństwo, Kasia organizuje zloty…

K.P.: Dla mnie olbrzymim wyróżnieniem jest, że są organizowane zloty moich czytelników właśnie w tej wsi, o której piszę. Ona naprawdę nazywa się Pokrzydowo, w książce to jest Lipowo. Tam zjeżdżają się rok rocznie ludzie z całej Polski, a nawet spoza Polski.

Mordujecie kogoś wspólnie?

K.P.: Mordujemy. No, nie naprawdę, żeby tutaj zaraz nas ktoś nie aresztował. W każdym razie rzeczywiście są gry terenowe z trupami, organizatorzy naprawdę są fantastyczni, wkładają mnóstwo pracy w to, żeby wszystko przygotować. Uczestnicy to doceniają. To już nie tylko chodzi o moje książki, ale w ogóle o całą imprezę, która temu towarzyszy. Można sobie na żywo zobaczyć, jak Lipowo wygląda. Zdarzyła się kiedyś śmieszna sytuacja, było to chyba na pierwszym zlocie. Tam akurat trupy leżały przy szosie. No i faktycznie były tak ucharakteryzowane na te trupy osoby i leżały otoczone taśmą policyjną, myśmy chodzili grupami od przystanku z trupem do przystanku z trupem. W pewnej chwili wszyscy zaczęli sobie zaczęli robić selfie z trupem. A ludzie normalnie jeździli szosą i w pewnym momencie zaczęli się zatrzymywać, patrzeć i myślę, że niektórzy wyjechali stamtąd z myślą, że jesteśmy maniakami. Nawet moja koleżanka z tamtejszej komendy powiedziała, że otrzymali wezwanie, że tam leży trup. Te trupy były bardzo zaangażowane, bo nawet nie oddychały. To w ogóle nie było łatwe, bo trzeba było leżeć, np. jedna dziewczyna leżała po prostu w krzakach, w lesie, łaziły po niej komary i inne robaki, a ona twardo leżała jako ten trup, a na kolejnych zlotach było dużo ochotników na rolę trupów. Najbliższy zlot odbędzie się w ostatni weekend czerwca 2020 r.

M.G.: No w moim przypadku spotkania z czytelnikami są przedłużeniem tego, co się dzieje w sferze wirtualnej. Ja nie potrafiłbym pisać w ciszy, nie umiałbym po prostu. Mam typowo średniowieczny horror vacui, czyli absolutne przerażenie przed miejscem pustym. Kiedy piszę to najbardziej lubię, jak w domu są ludzie. Oni nie muszą być wokół mnie, jakkolwiek potrafię na przykład rozłożyć komputer przy rodzicach, oni oglądają np. skoki czy wiadomości, a ja w swoim świecie stukam sobie literki. Nie lubię pustych przestrzeni, w których nie ma nikogo poza mną, bo wtedy jest tam za dużo miejsca dla mojej wyobraźni, dla demonów, które i tak mi siedzą w głowie. Na pewno nie lubię ciszy, więc zawsze piszę przy muzyce. Czy jest to muzyka nastrojowa, wprowadzająca mnie w nastrój książki, którą piszę? Niee… Jakby ja generalnie jestem z klimatów dość ciężkich brzmień, które nie zawsze w książce pasują. Zawsze mam otwarte wszelkie komunikatory na komputerze, kiedy piszę. Przeskakuję pomiędzy pisaniem tekstu swojego: dialogów czy scen, a pisaniem z ludźmi, którzy się mnie pytają, jak będzie kolejna książka. Cały czas jestem rozdarty pomiędzy dwoma światami, do tego jest jeszcze normalne życie, jest telefon, na który do mnie dzwonią ludzie ze zleceniami tłumaczeniowymi. I zawsze się bardzo dziwię, że na te moje spotkania autorskie przychodzą takie dzikie tłumy. Ostatnio, z miesiąc temu, rzuciłem hasło: słuchajcie, może byśmy się spotkali w czwartek, w kawiarni, bo akurat będę miał chwilę: środa, godzina 16. Przyszło ze 40 osób, tak po prostu, w środku dnia, kiedy ludzie powinni pracować, studenci powinni się uczyć, dzieci powinny odpoczywać, a udzie po prostu przychodzą i zadają jakieś pytania. Zawsze się zastanawiam, skąd oni biorą pomysł na te pytania. One są strasznie różne. Przecież są wywiady, są nagrania, są moje podcasty, które wrzucam z filmikami historycznymi, są książki, jest w końcu internet, przez który ludzie mogą zapytać mnie o cokolwiek, a ludzie przychodzą i pytają, pytają, pytają i to jest dla mnie zawsze niesamowite zaskoczenie, ile oni w tych książkach znajdują rzeczy, których ja tam wcale nie wsadziłem.

K.P.: To jest właśnie ciekawe, że historia zaczyna żyć własnym życiem. Czasami to jest niesamowite, że ja odbieram postać w jakiś konkretny sposób, potem okazuje się, że ludzie odbierają ją zupełnie inaczej. Jestem zszokowana, że tak się właśnie stało. Ja na przykład lubię jakąś postać, ktoś mówi: matko, co za straszna osoba. Tak samo jest ze wszystkim. Myślę, że autor musi się z tym pogodzić, że traci kontrolę nad swoją historią.

M.G: Ale to jest właśnie piękne!

Co przy pisaniu sprawia Wam największy kłopot? Może właśnie stworzenie bohaterów takich, żeby byli wiarygodni, czy takich, żebyśmy ich polubili, a może to dialogi są najtrudniejsze?

fot. Bartek Maciejewski

M.G.: Jeżeli coś naprawdę sprawia mi kłopot, to przedstawienie sytuacji z gruntu niewiarygodnej tak, żeby czytelnik był w stanie w nią uwierzyć. Na przykład człowiek, który widzi na ulicy dziewczynę i mówi: O Jezu, to jest wielka miłość mojego życia. Tak jak u Polańskiego w „Gorzkich godach” jest scena w autobusie i dialog: Kocham panią. Wiem.

Dla człowieka, który nie przeżył czegoś takiego, to w ogóle bzdura i coś niemożliwego, bo ludzie muszą się poznać, a to trwa latami. Potwornie trudno jest przekonać czytelnika do tego, że niektóre rzeczy po prostu się zdarzają, że to nie musi być tak jak w hollywoodzkim filmie, że strzelba wisi na ścianie i ona w ostatniej scenie wystrzeli. Niektóre rzeczy po prostu są, niektóre rzeczy po prostu się dzieją. Czasami los jest wyjątkowo złośliwy, czasami los jest wyjątkowo łaskawy, jeżeli już w tę stronę idziemy. I potwornie trudno jest, szczególnie w kontekście wydarzeń historycznych, które są momentami tak koszmarnie absurdalne, tak potwornie niewiarygodne, tak bardzo seryjne i tak głupie jednostronne, napisać książkę tak, żeby czytelnik w pewnym momencie jej nie rzucił w kąt. Na przykład do „Zmierzchu bogów” zrobiłem posłowie, którego wyszło mi chyba ze 30 stron, gdzie opisuję, co w powieści było prawdziwe. Moim zdaniem lepszej historii, niż to, co już się kiedyś wydarzyło, nie jesteśmy w stanie wymyślić. Życie pisze najlepsze scenariusze.

K.P: Ja też się zgadzam, że czasem jest tak, że trudno uwierzyć w to, co się naprawdę wydarzyło. Pamiętam taką historię, tego akurat nie użyłam w książce, ale wydarzyło się we Francji, że droga prowadziła na wzniesieniu i samochód zjechał z górki. Matka straciła przytomność, miała złamany kręgosłup, a dwu- czy trzyletnie dziecko było z tylu przypięte w foteliku i ono jakoś wyszło samo z tego fotelika, z samochodu, wdrapało się na górkę, zatrzymało samochód, w którym siedział ratownik medyczny, i on uratował tę matkę. Gdyby to opisać w książce, w ogóle nikt by w to nie uwierzył, że takie coś wydarzyło się w realnym życiu. Korzystam czasem z prawdziwych zbrodni, ale z reguły to wygląda w ten sposób, że coś mnie zainspiruje, spodoba mi się jakaś zbrodnia, choć nie wiem, czy to dobrze brzmi.

Średnio.

K.P.: Człowiek się przyzwyczaja. Wydaje się, że jest to normalna tematyka rozmowy, tak jak powiedziałeś o desce klozetowej, to rozmawianie o trupach jest czymś, powiedzmy, zwyczajnym. Więc czasem spodoba mi się jakiś trup, tym bardziej, że mnie w ogóle interesuje medycyna sądowa. Potem to przechodzi przez moją wyobraźnię i na końcu książka zupełnie nie przypomina początkowej zbrodni.

Nie macie nad sobą szefa, więc jak napędzacie się do pisarskiej pracy?

K.P.: Mam wewnętrzny przymus, uzależnienie od pisania, ja po prostu lubię to robić i wiadomo, że to może być trudne, bo wiążą się z tym różne emocje, a ja jestem mocno emocjonalną osobą i dosyć dużo daję z siebie w tych książkach, niektóre z tych historii są wręcz moje, tylko gdzieś tam poukrywane, więc czasami jak dotykam trudnych rzeczy, to jest emocjonalnie trudne. Jednak pisanie to jest coś, co sprawia mi radość i nie potrzebuję, żeby ktoś mnie zmuszał. Wręcz jak ktoś mnie zmusza, to mnie to tak stresuje, że wolniej mi idzie. Wydawca już mi deadline’ów nie wyznacza, ja sobie sama je daję, one są w mojej głowie. W ogóle nie muszę się zmuszać.

M.G.: Pisanie jest uzależnieniem i to jest uzależnienie czysto fizjologiczne. Ja mam tak, że jeżeli do wieczora nie napiszę chociażby strony, chociażby akapitu, to autentycznie dostaję drgawek. Jeżeli przez 2-3 dni nie napiszę czegoś, to czuję, jak zaczynam gnić od środka. Normalnie koszmar. Straszne to jest, bo ta opowieść gdzieś tam siedzi w człowieku, chce wyjść i jak się jej nie wypuści, to ona zaczyna fermentować i robi człowiekowi jakieś dziwne rzeczy z głową. To jest czyste, fizyczne uzależnienie. Ja deadline’ów też nie mam z tego prostego powodu, że piszę szybciej niż Fabryka Słów potrafi wydawać i oni wręcz mówią: Misiek zwolnij, wiesz to nie muszą być 3-4 książki rocznie, przegrzejesz się. Ale ja nie mogę zwolnić. „Zmierzch bogów” jest spektakularny pod tym względem i nawet sam się zdziwiłem, jak go wydrukowany dostałem do rąk: jaka to jest cegła potworna! 755 stron tekstu.

K.P.: To jednak cię przebiłam, ja miałam rekord 844 strony. Najgrubszy był chyba „Łaskun” albo „Nora”. Po napisaniu tej najgrubszej, jedna z kolejnych też wyszła mi długa. Ale nigdy nie wiem, na ile stron przełoży się potem manuskrypt. I okazało się, że zabrakło jakichś 20, żeby przebić ten pierwszy rekord. Gdybym wiedziała, to bym jeszcze może coś dopisała. Ciężko jest napisać grubą książkę tak, żeby całą tę opowieść spiąć. Chociaż ja bardzo lubię grube książki czytać, więc te moje są też obszerne.

Ja też lubię czytać grube książki, bo uwielbiam się przywiązać do bohatera i być z nim przez jakiś czas, skoro już go polubiłam.

M.G.: To tak boli, jak się zostawia bohatera. Boże, jak ja tego nie lubię. Jakiego ja mam zawsze kaca fabularnego po skończeniu własnej książki. Jak ja nie cierpię kończyć książek, to nawet sobie nie wyobrażacie. To jak wycieczka do lunaparku: wychodzisz i już się skończyło, i już tylko te światła gdzieś zostają w oddali, to koszmarne. Nienawidzę tego.

K.P.: To jest dziwny moment, bo z jednej strony jest radość, że się skończyło pisać książkę i że się udało, ja przynajmniej tak mam, a z drugiej strony jest pustka właśnie. To są konfliktujące uczucia, bo zawsze mam wrażenie, że to jest niemożliwe napisać książkę. Czuję, że po prostu nie da się napisać książki, że to jest nierealne. Mimo że mi się to już udało 11 razy. Czy tam właściwie 13, licząc jeszcze książki faktu. Więc kiedy napiszę, następuje krótki moment radości, a potem jest pustka. To jest najtrudniejsze wbrew pozorom.

Kiedy książka trafia na rynek, macie obawę przed reakcją czytelników? Czy czekacie na to, co powiedzą czytelnicy, jakie komentarze pojawią się w internecie?

M.G.: Mam zawsze ten problem, że mi się wydaje, że czytelnicy reagują za wolno, że powinno być tak, że w dzień premiery usiądą z książką i ją przeczytają, a już następnego dnia mi powiedzą, czy była dobra czy była zła.

Na 700 stron to nawet wielki pasjonat czytania potrzebuje ze dwa dni.

M.G.: Szczerze? Nie jestem przekonany, bo ja mam średnie tempo 120/150 stron na godzinę. Między innymi dlatego zacząłem pisać, bo dla mnie taka książka to by była zabawa na kilka godzin, ja bym ją dzisiaj przeczytał, a jak piszę, to mi starcza na trzy miesiące. Zawsze mam wrażenie, że opinii jest za mało, bo dopiero kiedy dostaję informację zwrotną od czytelnika, to czuję, że ta powieść ożywa. No bo tak naprawdę w momencie, w którym zamykamy proces pisania, kiedy to zostało wydrukowane, no to mówiąc brutalnie to są martwe drzewa, na których stoją znaczki ze smoły. Książka jest martwa, książka stojąca na półce jest martwa, ta opowieść jest martwa. Dopiero kiedy bierze ją do ręki czytelnik, ta powieść na krótką chwilę ożywa. On ją odbiera zupełnie inaczej niż ja napisałem. Znajduje tam diametralnie odmienne aspekty zachowania bohaterów, które nie były pierwotnie moim założeniem i ja widzę, że opowieść, którą przeczytał czytelnik, jest zupełnie inną opowieścią, od tej, którą napisałem, a jednocześnie jest dokładnie taka sama. Moment, kiedy przychodzi do mnie czytelnik z przeczytaną książką, jest dla mnie zawsze najpiękniejszą i najbardziej satysfakcjonującą chwilą w całej tej zabawie.

K.P.: Bo piszemy dla czytelników, nie żeby leżało w szufladzie. Ja nigdy nie wiem, czy książka jest dobra, czy zła. Właśnie ten moment, kiedy wreszcie to usłyszę to, to jest właśnie niesamowite. Natomiast nie czytam raczej recenzji ze względu na to, że, tak jak powiedziałam, jestem osobą wrażliwą i się przejmuję, nie będę oszukiwać, że się nie przejmuję. Może być tak, że będzie sto doskonałych recenzji i jedna zła, a o tej jednej będę myśleć. Nie wiem, czy to jest kwestia płci…

M.G.: To nie jest kwestia płci, bo mam dokładnie tak samo. Mnie też potwornie bolą złe recenzje. Nie wiem, które bolą bardziej: zasłużone czy niezasłużone. Bo niezasłużona jest po prostu niemiła i złośliwa, to jest taka smutna żaba, a zasłużona jest jeszcze gorsza, bo w sumie wiesz, że to twój błąd i można było to zrobić inaczej. Ale właśnie dlatego czytam z uporem maniaka wszystkie recenzje, bo wiem, że to boli, a świat jest zimnym i strasznym miejscem i trzeba się do tego przygotować i uodpornić.

K.P.: Dostaję też sporo opinii związanych z moim wyglądem, że moje książki są jakieś, bo ja wyglądam w określony sposób, no, ale do tego to już się zdążyłam przyzwyczaić, niektórzy nawet duże elaboraty piszą na temat mojego wyglądu, no ale jakieś emocje przynajmniej to wywołuje, więc może nie jest tak źle.

M.G.: U mnie to jest proste, bo ludzie zawsze twierdzą, że wyglądam tak jak moje książki, to znaczy książki są kwadratowe i ja też jestem kwadratowy.

Gdyby przyszli producenci z Netflixa i chcieli nagrać, którąś z waszych powieści, to w którą postać wykreowaną przez siebie chcielibyście się wcielić?

K. P: Nie jestem dobrą aktorką. Mam taką postać, o której wszyscy mówią, że wygląda jak ja, tylko że jest starsza, więc pewnie od razu automatycznie odpowiedź osób, które na mnie patrzą, brzmiałaby, że mam być Klementyną, bo ona jest cała w tatuażach, w skórzanej kurtce, ma głowę ogoloną na łyso, ja też miałam przez pewien czas. Ja jednak myślę, że byłaby to całkiem inna postać, bo jest pewna osoba w moich książkach, zwłaszcza w „Pokrzyku”, której historia jest w dużej mierze moją historią, więc miałabym łatwość zagrania jej, dlatego że to jest moja historia, tylko nie mogę powiedzieć, która to jest, bo wolałabym mimo wszystko, żeby to była tajemnica. Co ciekawsze, na spotkanie autorskie przyszła kiedyś niewidoma czytelniczka, która moich książek słucha. Ona od razu odgadła, kim ja tam jestem. To było dla mnie wielkim szokiem. Być może ten wizerunek przyćmiewa, a jak się mnie nie widzi, to można dostrzec drugie dno. Dla mnie to było takie niesamowite przeżycie.

M.G.: Mam tych bohaterów całą masę i tak naprawdę każdy z nich jest kawałkiem mnie. Aczkolwiek to nie jest tak, jak mi czasami zarzucają, że ja z każdego bohatera robię swoje alter ego. Jest odwrotnie, ja się staję każdym bohaterem, którego opisuję i poniekąd upodabniam się do sumy ich charakterów, doświadczeń… To jest przedziwna więź zwrotna, ja to jeszcze nie do końca rozgryzłem. Jako że rola Artura Wiktorowicza z „Moskala” jest zaklepana, jeżeli kiedykolwiek będziemy to kręcić, to ja tam widzę tylko i wyłącznie niesamowitego Eryka Lubosa, który zagrał w trailerze do nieistniejącego filmu do „Moskala” i nie jestem sobie w stanie wyobrazić tej roli bez niego. Gdybym mógł być jednym z moich bohaterów w filmie, w epizodzie, w czymkolwiek, to chyba kapitanem Gerhardem Kellerem ze „Stalowych szczurów”.To najmroczniejszy, najsmutniejszy i najbardziej wypalony z moich bohaterów, ten, któremu zawsze kibicowałem.

Jeśli chcą się Państwo dowiedzieć się, czy liczą na Nobla, skąd biorą pomysły i co ma z tym wspólnego zbiornik retencyjny oraz czego się po nich spodziewać w najbliższej przyszłości, zapraszamy do obejrzenia całej rozmowy na Fanbook.news.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla: Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania
Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego

Andrzej Ziemiański: Virion. Legenda miecza. Krew

Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
0
Would love your thoughts, please comment.x