Kallentofta znamy przede wszystkim jako autora kryminałów z rozmamłaną i niechlujną Malin Fors w roli głównej. Jeśli kogoś uraziłem, przepraszam, ale w tej kobiecie wszystko mnie brzydzi i nie pojmuję fascynacji serią, która przyniosła autorowi wiele rozgłosu. Współpraca z Luttemanem moim zdaniem wyszła mu tylko na zdrowie, co wyraźne było już w pierwszej książce z serii Herkules „Na imię mi Zack”.
„Leon” ma wszystkie wady, jakimi obarczone jest współczesne pisarstwo szwedzkie, spętane okowami poprawności politycznej. Ma też sztampowe cechy wielu kryminałów. Po pierwsze osobiste zmagania z życiem prowadzącego śledztwo policjanta Zacka są równie ważne jak dochodzenie. Autorzy zmuszają nas, byśmy trzymali kciuki za niego, aby kolejna porcja narkotyku sprawiła, że nie nawali w pracy. Większość bohaterów doświadczyło w dzieciństwie traumy. Jeśli są rdzennymi Szwedami, w młodości byli molestowani i/lub bici. Jeśli są obywatelami w pierwszym pokoleniu, mają za sobą koszmar wojny i doświadczenia z tym związane. Żadnych szalonych islamistów oczywiście nie ma. Złoczyńcami są wyłącznie – nie boję się wypowiedzieć tego słowa – biali. Ich skłonność do zła da się zawsze wytłumaczyć jakąś traumą, bo Szwedzi traktują morderców jak osoby chore i wymagające współczucia. Autorzy przemycają wzniosłe złote myśli, którymi ich rodacy powinni się samobiczować, jak na przykład: „Ile dzieci sprzedaje się na świecie codziennie, w każdej chwili? Tylko my, Szwedzi, nie chcemy tego widzieć”. Kumpel z dzieciństwa głównego bohatera nosi imię Abdul i jest… handlarzem narkotyków, ale ma złote serce, martwi się, że dilerzy z jego gangu mogą osierocić swoje słodkie dzieciaczki, z którymi jako dobry wujek bawi się, tarmosząc je na tapczanie. Idiotyzm tej konstrukcji jest oczywisty.
Pomysł na akcję jest identyczny jak w poprzednim „odcinku”. Jeśli nasz Zack nie zdąży dojść do siebie, zginie w okrutnych męczarniach kolejne dziecko (poprzednio chodziło o kobiety).
A jednak…
To kryminał, z powodu którego zarwałem noc. Podzielona na krótkie rozdziały akcja pędzi jak szalona. Cóż z tego, że z irytacji zgrzytałem zębami, skoro autorzy – i myślę, że to raczej zasługa Luttemana niż Kallentofta, który lubi przynudzać – posiedli umiejętność trzymania czytelnika za gardło i niepuszczania go, zanim nie przeczyta do końca.