Strona głównaWywiadJestem trochę szeptuchą

Jestem trochę szeptuchą

Katarzyna Berenika Miszczuk zaczęła karierę pisarską jako 15-latka. Dziś ma na koncie wiele książek, które podbijają serca czytelników. Z autorką rozmawiamy w chwili, gdy ukazała się „Noc Kupały” – druga część z serii o szeptusze z Bielin. Pisarka opowiada, jak przygotowywała się do tworzenia tego cyklu, zdradza, co napisze w bliskiej i dalszej przyszłości oraz radzi młodym, początkującym pisarzom, dzieląc się własnymi doświadczeniami.

Jak Pani godzi bycie lekarzem i pisarzem? Każde z tych zajęć to osobny etat.
Coraz trudniej z biegiem lat. Najprościej, o dziwo, było na studiach. Niby miałam dużo pracy, dużo nauki, bo rano na uczelni i potem w domu trzeba się było uczyć, ale sił było więcej. Teraz jest coraz ciężej, obecnie pracuję na co dzień w przychodni, gdzie robię specjalizację z medycyny rodzinnej. Jestem tam trochę taką szeptuchą: od katarów, od dzieci, od dorosłych, od wszystkiego i niestety często, jak wracam po pracy, jestem już tak zmęczona całym dniem, że nie chce mi się pisać. Zmęczenie bierze górę, bo czasu jest więcej, ale sił mniej. Na szczęście ciągle zostają weekendy, spokojniejsze, wolniejsze dni wakacyjne, kiedy jest mniej chorób i pacjentów.

Czy zakłada Pani złote licówki, przyjmując pacjentów?
Nie, jeszcze do poziomu zaawansowania mojej powieściowej szeptuchy Baby Jagi nie doszłam!

Myśli Pani, że to byłoby sensowne, gdyby współcześni lekarze praktykowali u miejscowych babek?
Myślę, że współcześni lekarze nauczyliby się dzięki temu lepiej rozmawiać z pacjentem. Tego nas na studiach nie uczą. Może to też kwestia wykonywanego przeze mnie zawodu i pracy w podstawowej opiece zdrowotnej. Rozmowa jest tam bardzo ważna i sporo pacjentów przychodzi nie tylko po syrop na kaszel, antybiotyk czy coś na bóle w krzyżu, tylko chcą rozmawiać, zwłaszcza ci starsi. Po drugie wielu ludzi już zapomniało o dawnych sposobach leczenia. U mnie w domu stosowało się syrop z cebuli, czosnek na kanapkę, mleko z miodem, imbir w herbacie, a dziś ludzie nie umieją z tego korzystać. Tylko biegną prosto do apteki po jakiś syntetyczny syropek, a najlepiej od razu po antybiotyk. W gruncie rzeczy też wychodzę na szeptuchę w gabinecie, gdy mówię, że syrop z cebuli nie jest zły.

„Szeptuchą” podjęła Pani drażliwy temat: współczesna medycyna kontra ludowa mądrość. Czy w środowisku lekarskim w ogóle się o tym mówi, czy też tego się nie porusza, bo lekarz musi leczyć antybiotykami?
Są różne punkty widzenia. Homeopatia jest „be”, zakazana, nikt jej nie lubi, mówienie o niej jest w złym tonie i złym guście. Do końca nie wiem, czy ona działa, ale placebo działa, co jest naukowo udowodnione. Jak sobie ktoś coś wmówi, to mu podziała. A co do naturalnych sposobów, do dzisiaj są lekarze, którzy preferują stawianie baniek. Nie jest to popularne. Młodsi – z mojego pokolenia – krzywo na to patrzą, ale to też zależy od specjalizacji. Inaczej patrzy chirurg czy neurochirurg z typową specjalizacją szpitalną, a inaczej lekarz rodzinny. Mam kontakt z osobami, które praktykują na wsiach. Tam jest większy dostęp do wyrabianych w aptece nalewek z konwalii na serce. Zdarza się jeszcze przy wschodniej granicy, że ten naturalny lek zalecają lekarze rodzinni. Czosnek działa przeciwbakteryjnie. Miód jest najlepszy na utratę głosu przy zapaleniu krtani (łyżka miodu na noc). Współczesna medycyna wywodzi się z ziół i dawnych sposobów leczenia. Większość substancji leczniczych ma podobną budowę strukturalną, tylko została stworzona nie na łące, a chemicznie, w laboratorium.

Czy Pani się specjalnie dokształcała, żeby napisać „Szeptuchę”?
Początkowo nie wiedziałam nic z tego, co opisałam w książce. Nie znałam słowiańskich bóstw, o tym nie uczą w szkole. Wszyscy poznajemy panteon greckich i rzymskich bogów, teraz modny jest Thor, ale o wierzeniach Słowian nic nie wiemy. O ziółkach też nie wiedziałam, choć u mnie w domu praktykowało się wspomniany wcześniej syrop z cebuli, czosnek, imbir, sok z malin, ale nic więcej. Musiałam się porządnie dokształcić.

Postać głównej bohaterki „Szeptuchy” Gosi ma wiele wspólnego z Pani życiem. Jest lekarką, żyjącą w wielkim mieście. Czy przekazała jej Pani także swoją fobię i niechęć do życia w naturze?
Gosia jest hipochondryczką i tę cechę odziedziczyła po mnie. Chociaż moja własna hipochondria nie jest tak rozbuchana jak jej. Nie wkładam kombinezonu idąc do lasu, chociaż przyznam, że mam ochotę. Kleszczy jest z roku na rok coraz więcej. Jeszcze pięć lat temu, gdy chodziłam po Parku Świętokrzyskim, nosiłam szorty, podkoszulkę, nie miałam czapki. Teraz wystarczy wejść do przydomowego ogródka w Bielinach, żeby „złapać” kleszcza. Zapewne moja hipochondria też będzie rosła z wiekiem. Więc tak, fobię ma po mnie, ale w przeciwieństwie do niej ja jednak wierzę trochę w naturalne specyfiki. Tym się różnimy.

Wiem, że pisarz to człowiek, który różne rzeczy wymyśla i rozwinięta fantazja jest cechą, którą musi mieć, ale nie mieści mi się w głowie, jak Pani wpadła na pomysł, że Mieszko I mógł być seksownym facetem? Tym bardziej, że na większości obrazów przedstawiany jest jako brodaty starszy pan.
Może taka moda panowała, gdy te obrazy powstawały. Teraz też lumberseksualni mężczyźni stali się popularni, ale dlaczego nie miałby być atrakcyjny? Bardzo spodobała mi się teoria, którą odnalazłam w książce Zdzisława Skroka, piszącego popularnonaukowe książki o Słowianach, że Mieszko mógł być wikingiem. Wysnuł tę teorię na podstawie dokumentu Dagome iudex. Być może jest to nieprawdziwa teoria, ale mnie romantycznie porwała. A jak wiking – to musi być wysoki i przystojny. Muszę przyznać, że wzorowałam się nieco na Thorze i w tym kierunku poszła moja fantazja. Za teorią wikingów świadczą groby, w których są pochowani ludzie przeciętnego wzrostu i o 50 cm wyżsi, którzy mogli przywędrować z północy Europy. A wizerunek Mieszka jako starego człowieka zawdzięczamy żyjącemu wiele lat po nim Matejce.

W literaturze obserwuje się powrót do mitologii. Króluje jak w kryminałach Skandynawia, gdzie działał Thor i jego kumple. Bardzo się cieszę, że Pani postanowiła wprowadzić na łamy powieści słowiańskich bogów.
Bardzo jest mało świadectw o pogańskich bóstwach. Był to czas, gdy nie byliśmy piśmienni. Historie przekazywano ustnie. Ciężko dotrzeć do jednoznacznych źródeł. Warto zajrzeć do naszych wschodnich sąsiadów, bo u nich dłużej te kulty funkcjonowały. U nas były tępione. Przed napisaniem każdej książki zastanawiam się, czego jeszcze na rynku wydawniczym nie było. I tego jeszcze nie było. Cztery lata trwał mój research do tej książki, był aż za długi. Trudno było znaleźć rzetelne informacje na temat naszych dawnych wierzeń. Poza książką profesora Gieysztora praktycznie nie było nic innego. Był jeszcze Brückner – przyznam, że przez to dzieło nie przebrnęłam i skoncentrowałam się na Gieysztorze. Pierwsza część jego książki o wywodzeniu się imion z języka staroruskiego bądź indyjskiego nie była prosta do przejścia, ale od deski do deski przeczytałam, pozakreślałam najważniejsze sprawy i bardzo często do tego wracam. Dopiero teraz zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu pozycje książkowe poświęcone tej tematyce. Pewnie jest to związane z rocznicą chrztu Polski, bo pojawiły się też monografie na temat kolejnych władców. Oczywiście zakupiłam wszystko na temat Mieszka. Kolejna trudność wiązała się z faktem, że nasz kraj nie był jednolity. Różne rejony miały swojego nadrzędnego boga, czasem był to ten sam bóg, ale miał inną nazwę albo inne podległe mu demony. Ciężko było to usystematyzować. Narzuciłam w książce pewien sztywny, może sztuczny schemat. Wyłoniłam głównych bogów. Jest jednak całe mnóstwo tych, o których ledwie wspomniałam.

 

Wszyscy poznajemy panteon greckich i rzymskich bogów, teraz modny jest Thor, ale o wierzeniach Słowian nic nie wiemy.

 

To pięknie, bo oznacza, że jest szansa na kontynuację. Mam nadzieję, że ją Pani planuje?
Jestem w trakcie pisania trzeciego tomu.

Kiedy on się ukaże?
Deadline na oddanie książki do wydawnictwa mam do końca marca. Prace nad nią zajmą dwa – trzy miesiące, więc przed wakacjami powinna się ukazać, o ile mi się noga nie powinie i się nie spóźnię. Planuję cztery tomy odpowiednio na cztery pory roku i cztery główne obrządki słowiańskie. Po „Nocy Kupały” będzie opowieść letnio-jesienna pt. „Żerca” o święcie plonów i o dziadach, a potem ostatnia o przesileniu zimowym pt. „Przesilenie”, gdzie będzie opisany obrządek szczodrych godów.
Czy Pani już wie, jak się skończy historia Gosi i Mieszka?
Z grubsza wiem. W czwartej części czytelnicy się dowiedzą, jaką decyzję Gosia podejmie. Czy zostanie wiejską szeptuchą, czy wróci do Warszawy i zostanie lekarzem.

Wywołała Pani, a w każdym razie mam nadzieję, że tak właśnie się stanie, zainteresowanie regionem Gór Świętokrzyskich. Jak gdzieś toczy się akcja książki, to ludzie chcą to później zobaczyć na własne oczy.
Bieliny zostaną rozdeptane!

Niewykluczone, ale czy są tam miejsca, które można oznaczyć np. jako powieściowy dom Baby Jagi?
W Bielinach mieszkają moi teściowie, których kilka razy do roku odwiedzamy. Z ich domu przez łąkę da się wejść do lasu, podobnie jak z chatki szeptuchy, ale poza tym nie mają ze sobą nic wspólnego. Las jest taki sam jak opisałam, jest źródełko, chociaż nie wypływa z niego tak szeroki potok jak w mojej powieści. Okoliczni mieszkańcy czerpią z niego wodę. Nad źródełkiem nie ma rozłożystego dębu. Stworzyła go tylko moja wyobraźnia. Bagienka są, jest też rodzinna legenda, w której dziadek mojego męża o mało nie został wessany przez jedno z nich, w którym do dziś leży jego kalosz. Łysa Góra i Łysica naturalnie też są. Na szczycie Łysej Góry stoi kościół. Nie ma dawnego miejsca kultowego, ale w polskiej tradycji było budowanie kościołów w miejscach pogańskiego kultu. Tak więc ośrodek mocy jest tam, gdzie był. Kielce są, Bielinianka jest, choć trochę węższa. Poszerzyłam ją na potrzeby powieściowego topienia marzanny.

Zastanawiam się, czy „Nocą Kupały” nie naraziła się Pani ruchom ekologicznym. Przedstawiła tam Pani wyznawców Mokoszy jako mordujących świrów. Czy nie czuje Pani obawy, że odnajdą w tym przedstawieniu swój wizerunek?
Mam nadzieję, że nie! Nie dotarły do mnie jeszcze żadne głosy oburzenia. Myślę, że w każdej grupie znajdują się ludzie o skrajnym nastawieniu. Pewnie i skrajni ekolodzy istnieją.

Do której z bohaterek Pani najbliżej? Do Wiktorii czy do Gosi?
Do Wiktorii. Kiedy pisałam diabelsko-anielską trylogię, byłam dużo młodsza i nie oddzielałam tak pisania od życia. Sporo mnie jest w tamtym cyklu. Także wtedy się zakochałam po raz pierwszy w życiu i sporo tego uczucia jest w tamtych książkach. Pewnie dlatego są mi najbliższe. Łączy się z nimi bardzo dużo miłych wspomnień.

A czy powieściowy Piotruś wie, że został sportretowany?
Wie. Podrywałam go na tego Piotrusia!

A czy kontynuacja tamtego cyklu jest możliwa?
Jest możliwa. Jest nawet w planach, ale najpierw muszę zakończyć sprawę z szeptuchą i Gosią. Pomysł na powieść „Ja, ocalona” jest, tytuł, jak widać, też jest, zdjęcia na okładkę też już zostało znalezione z tą samą modelką. Powieść ciągle nie jest napisana, ale treść już mam w głowie, wiem, jak się skończy, wiem, co będzie w środku, tylko czasu brakuje.

Oczywiście nic Pani nie powie?
Akcja powieści będzie się działa kilka, może kilkanaście lat później. Główna bohaterka Wiki nie będzie z Belethem wskutek zdrady, ale nie powiem czyjej. Będzie pracowała w niebie przy projekcie Top Angel przy wyszukiwaniu nowych anielic. Na pierwszy plan wybuchowej historii wysunie się osobisty dramat Lucyfera, który będzie przeżywał załamanie nerwowe i postanowi przyspieszyć apokalipsę.

Opisała go Pani dotąd jako trochę depresyjnego, niestabilnego, więc czas na prawdziwy kryzys. Dziękuję, że zdradziła Pani choć tyle i dała nadzieję na kontynuację. Myślę, że odbiera Pani wiele głosów sympatii od czytelników.
Tak. Dostaję bardzo dużo miłych maili od czytelników. Wygląda na to, że moja wizja zaświatów wyjątkowo przypadła im do gustu.

Pani książki są łagodne, ciepłe i pełne takiej niespełnionej, dobrej miłości, a jak się okazuje, tego pragną czytelniczki.
Staram się pisać to, co sama bym chciała przeczytać. Wydaje mi się, że właśnie dlatego zaczęłam pisać – żeby nareszcie przeczytać książkę z treścią i zakończeniem, których sama chcę. Wyobrażam sobie, że każda moja książka to film przygodowy, jak kiedyś np. w latach 90. Trochę przygody, trochę romansu, zawsze pozytywne zakończenie, jakieś kłopoty w środku, przystojny mężczyzna i wartka akcja przez cały czas trwania filmu. Usiłuję to przenieść do moich książek. Dlatego, co jest mi czasem zarzucane, ciężko mi się zdecydować na jeden gatunek. W moich powieściach jest i fantastyka, i trochę obyczaju, i romans, czasem trochę strachu.

Postrzegam tę różnorodność jako cechę pozytywną.
Ja też, ale są głosy przeciwne: że trudno mnie zakwalifikować do jakiejś kategorii, co widać czasem na półkach w księgarniach. Część książek stoi na półkach z młodzieżówką, część z literaturą piękną, część z fantastyką i biedny czytelnik musi szukać.

Jaka jest Pani aktualna miłość literacka?
Aktualnie pożeram wszystkie książki Andrzeja Pilipiuka. Wprawdzie opowieści o Jakubie Wędrowyczu nie są podobne do moich powieści, brak tam romansu, ale jest amator egzorcysta, który posługuje się domowymi metodami. Sprawia mi przyjemność czytanie o jego przygodach. Podobały mi się bardzo książki Sarah J. Maas. To amerykańska pisarka w moim wieku, która zaczęła pisać na swoim blogu mając lat bodajże dwadzieścia. Jej pierwszą powieść wydano. Obecnie pisze kolejne tomy tej historii. To fantasy dziejące się w świecie, w którym jest przygoda, jest miłość i dziewczyna, która spotyka przystojnego mężczyznę. Widzę w tej pisarce siebie, bo z każdą książką dostrzegam, jak jej warsztat się poprawia. Nie tylko jest to kwestia tłumaczenia czy redakcji, ale sprawniej przychodzi jej tworzenie bohaterów i akcji.

Pisanie jest w tej chwili modne. Wiele osób, zwłaszcza młodych, sporo czyta i chciałoby też pisać. Pani kariera literacka jest przykładem, że można zacząć wcześnie i to ma szanse powodzenia.
Nie wiem, czy moje historia będzie pocieszająca. Zaczęłam 13 lat temu, gdy miałam 15 lat i wtedy nie było aż tylu debiutantów co teraz. Pisanie nie było modne w przeciwieństwie do tego, co jest dzisiaj, a 15-letnich pisarek w ogóle nie było. Kiedy wysłałam swoją powieść, byłam swego rodzaju ewenementem, który zaciekawił, błysnął redaktorom, że promocyjnie to będzie świetnie wyglądało. Trafiłam na odpowiedni moment w swoim życiu i w otaczającym świecie. Udało mi się. Przed „Ja, diablica” znowu miałam problem. Na kilka lat przestałam pisać, bo musiałam zdać maturę i dostać się na studia. Poniekąd znowu stałam się debiutantką. Dopiero później było mi coraz łatwiej. Każda kolejna książka opierała się na sławie poprzedniej. Dzisiejszym debiutantom może być o tyle trudniej, że jest bardzo duża konkurencja. Wydaje się bardzo dużo tytułów. Tylko moje wydawnictwo wypuszcza na rynek miesięcznie kilkadziesiąt książek. Ile powieści ukazuje się w Polsce w skali roku?

To akurat daje nadzieję, bo skoro tylu autorów można wydać…
Ale można w tym zginąć. Jeżeli książka nie będzie miała dużego nakładu, dużej promocji, to przejdzie bez echa. Nikt o tym nie będzie pamiętał, nikt tego nie przeczyta. Wydaje mi się, że teraz debiutantom będzie ciężej, bo pisanie stało się modne. Z drugiej strony jest dużo sposobów na wydanie książki. Można próbować jak autorka Sarah J. Maas, pisać bloga i zostać zauważonym. Jest self-publishing. Można tego próbować, ale wtedy promocja praktycznie nie istnieje.

I pomoc redakcyjna leży także, bo oglądam czasem tak wydane książki i wyraźnie widać, że nikt rozsądny nad nimi nie usiadł.
Wielu młodych pisarzy kończy w ten sposób przygodę z pisaniem, zanim ją tak naprawdę rozpocznie. Dostaję takie wiadomości, że podpisali umowę, chwalą się, że im się udało. Potem nadchodzą łzy, bo często w tych umowach jest zapis, że jeśli książki się nie sprzedadzą, autor zobowiązuje się odkupić cały nakład. Nie jest tego dużo, ale potrafi wpędzić w spore kłopoty finansowe.

Wiele pułapek czyha w świecie na młodego pisarza.
Grunt to się nie poddawać. Z moją pierwszą powieścią to był łut szczęścia. Napisałam do jednego wydawnictwa, czego nie należy robić. Trzeba wysyłać maszynopis do jak największej liczby oficyn. Z „Ja, diablicą” byłam w pięciu albo sześciu i tylko jedna zdecydowała się ją wydać; tylko jedna we mnie uwierzyła. Okazało się, że było warto. Ta trylogia doskonale się sprzedała. Trzeba próbować i się nie poddawać.

Rozmawiała Magdalena Mądrzak

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla: Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania
Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego

Andrzej Ziemiański: Virion. Legenda miecza. Krew

Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
0
Would love your thoughts, please comment.x