Strona głównaNowościFragment książki "Gdzie Diabeł mówi dobranoc. Tom pierwszy. Księżyc jest pierwszym umarłym"...

Fragment książki „Gdzie Diabeł mówi dobranoc. Tom pierwszy. Księżyc jest pierwszym umarłym” Karina Bonowicz

Rozdział pierwszy

  • Ta książka nie jest chyba odpowiednia dla kogoś w twoim wieku?

Okładka Carrie Stephena Kinga obniżyła się powoli.

  • To samo mogę powiedzieć o pani T-shircie.

Alicja ruchem głowy pokazała na biało-różowy top współpasażerki z wielkim, ozdobionym srebrnymi cekina- mi napisem LOVE, biegnącym tuż pod biustem, do którego dostępu broniły napięte do granic możliwości trzy białe guziczki.

Kobieta, która bardzo dawno temu skończyła szkołę średnią, tylko chyba tego nie zauważyła, zaczęła działać jej na nerwy już dziesięć minut po wyjeździe pociągu z Warszawy. Po tych dziesięciu minutach Alicja dowiedziała się, że pani Lucyna, która woli, żeby mówić do niej Roxana (przez x!), bo nie cierpi swojego imienia z dowodu, jedzie odwiedzić chłopaka, którego poznała przez internet, a minął już miesiąc, od kiedy rozwiodła się z mężem, który oprócz tego, że był, oczywiście, draniem i miał bardzo pospolite imię Henryk, to jeszcze był spod znaku Skorpiona, co absolutnie gryzło się z tym, że ona jest spod znaku Wodnika, dlatego małżeństwo nie miało żadnych szans na przetrwanie, a tak w ogóle to lubi sushi, tylko zupełnie nie rozumie, dlaczego w restauracji trzeba jeść je pałeczkami, skoro w zestawie z Biedronki nie ma dołączonych pałeczek, a zęby najlepiej posmarować wazeliną, żeby się nie przyklejały do ust i… tak dalej, i tak dalej.

Alicja, mimo że wcisnęła słuchawki empetrójki do uszu najgłębiej, jak tylko mogła, zupełnie ignorując groźbę ogłuchnięcia (chociaż w tym momencie właściwie nie miałaby nic przeciwko), i mimo że rozkręcony na maksa Till Lindemann z Rammsteina wydzierał się wniebogłosy, wciąż słyszała jazgot współpasażerki przypominający ostrzenie tępych noży. Najpierw kierowany do niej, później do różowego, jakżeby inaczej, smartfona, który chyba też nie wytrzymał napięcia, bo rozładował się kwadrans później, co wymusiło na współpasażerce chwilowe i zupełnie niezamierzone śluby milczenia, i sięgnięcie po kolorowe czasopismo, które co prawda wertowała głośno, ale za to już bez akompaniamentu własnego słowotoku. Alicja uznała, że czas zaryzykować i wyjąć słuchawki z obolałych uszu, a z plecaka – książkę. Niestety, pani Lucyna, to znaczy Roxana, nie mogła się powstrzymać od komentarza.

A teraz siedziała z otwartymi ustami, wyglądając przy tym mało, a właściwie jeszcze mniej inteligentnie i nadymając się tak bardzo, że Alicja mimowolnie zmarszczyła czoło, gdy zastanawiała się, czy guziki broniące dostępu do biustu Lucyny, to znaczy Roxany, puszczą teraz, czy jednak trochę później. Bo na razie trzymały się całkiem nieźle. Jakim cudem? Alicja wpatrywała się w skupieniu w guzik na samej górze.

Dziwne…

Powinien już dawno puścić. No puść…

Puść w końcu, powtarzała uparcie w myślach, marsz- cząc czoło coraz bardziej i nie spuszczając oczu z guzika. Puść, do jasnej cholery!

Guzik puścił. Najpierw jeden. Potem drugi.

I na końcu trzeci. Alicja zamarła.

Tego się nie spodziewała.

Zagryzła wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Kobieta spojrzała w dół na odsłonięty stanik. Oczywiście, był różo- wy. Alicja wykorzystała ten moment i szybko sięgnęła po płócienny plecak, po czym wrzuciła do niego książkę, nie- dojedzoną paczkę chipsów i butelkę coli i mocno ściągnęła sznurek. Jednym ruchem zdjęła walizkę z górnej półki. Plecak przerzuciła przez ramię, kurtkę owinęła wokół bioder, w uszy włożyła słuchawki i ruszyła do wyjścia. Jej współpasażerka wciąż siedziała z otwartymi ustami, więc dziewczyna zawahała się, odwróciła i wyjęła jedną słuchawkę z ucha.

  • Aha, dla pani wiadomości: robią je też w pani rozmiarze. – Pokazała głową na koszmarny T-shirt, po czym szybko włożyła słuchawkę w ucho i zatrzasnęła drzwi przedziału.

Resztę podróży może spędzić na korytarzu. Nie ma problemu. Zresztą, według jej obliczeń – spojrzała jesz- cze raz na zegar w komórce – powinna być na miejscu mniej więcej za dziesięć minut. Opuściła szybę i wychyliła się, żeby lepiej zobaczyć, gdzie się znajduje. Nawet nie zauważyła, że zmienił się krajobraz. Kiedy ostatni raz wyglądała przez okno, jej zaspane oczy widziały betono- wą Warszawę. A teraz czekały na nią ciągnące się w nie- skończoność pasy zieleni przedzielane polami. Zupełnie jak na podrasowanej w Photoshopie pocztówce. Albo jak w jakimś programie przyrodniczym. Alicja czekała już tylko na to, aż z głośników popłynie głos Krystyny Czubówny. Każdy na jej miejscu byłby zachwycony pod- karpackimi widokami. Ale nie Alicja. Nie ona… Skrzy- wiła się. Wolała beton i szkło. Wieżowce. Blokowiska. McDonalda. Korki. Zatłoczone stacje metra. A teraz… Jak to się stało, że dziewczyna, która większość swojego siedemnastoletniego życia spędziła w dużych miastach, jedzie prosto do miejsca, gdzie z pewnością diabeł mówi dobranoc? I to nie na żadną wycieczkę krajoznawczą, ale żeby spędzić tam resztę swojego nieletniego życia. Tak przynajmniej ustaliła. Jak tylko stanie się pełnoletnia, będzie mogła robić, co chce. A robienie tego, co się chce, zakłada również mieszkanie tam, gdzie się chce. Na ra- zie jednak…

Jak przez mgłę pamiętała gabinet dyrektorki, która wywołała ją z biologii. Na podłodze leżał czerwony dywan. Miał wgniecenia od nóg krzesła i czarną okrągłą plamę, która wyglądała na wypaloną papierosem. Dziwne. Dyrektorka przecież nie paliła. Alicjo, zdarzył się wypadek… Doszło do zderzenia czołowego… Samochód odbił się od barierki… Kierowca był trzeźwy… Twoi rodzice… Karetka przyjechała natychmiast… Niestety, nie udało się… Czy jest ktoś, do kogo możemy zadzwonić? Czy ktoś może cię odebrać ze szkoły? Czy ktoś…

Przyjechała ciotka Mela. To znaczy Manuela. Nie znosiła swojego imienia, dlatego nawet we wszelkich możliwych urzędach podpisywała się jako Mela, robiąc sobie przy tej okazji mnóstwo problemów. Ciotka Mela była – według rodziców Alicji – jedyną godną zaufania osobą, która mogłaby zająć się ich córką podczas ich nieobecności. A tych było naprawdę dużo. Rodzice byli lekarzami: mama – kardiochirurgiem, tata – transplantologiem. Oboje mieli opinię znakomitych fachowców, więc ich życie, a co za tym idzie, życie Alicji, toczyło się od jednej delegacji do drugiej. W międzyczasie tata coś przeszczepił, a mama uratowała kogoś przed zawałem, po nim, a niekiedy i w trakcie. Kiedy mogli, zabierali ze sobą Alicję. Ale czasami Alicja musiała dla odmiany pochodzić trochę do szkoły, więc zatrzymywali się gdzieś na chwilę. A potem gdzieś indziej. Też na chwilę. W podbramkowej sytuacji Alicja lądowała u ciotki Meli. Oczywiście, ciotka Mela nie była żadną ciotką, tylko koleżanką rodziców. I to wyjątkowo wygodną koleżanką, bo choć była jak rodzice Alicji doktorem, to – w przeciwieństwie do nich – „jedynie” habilitowanym. I miała niewiele wspólnego ze stetoskopem. Tłumaczyła z rosyjskiego, biało- ruskiego, ukraińskiego czy jakiegoś innego wschodniosłowiańskiego języka, który dla większości ludzi brzmi mniej więcej tak samo jak trzy poprzednie. Jej całe życie wypełniało przekładanie jednych robaczków – jak Alicja nazywała śmieszne literki w notatkach ciotki – na inne robaczki, więc siedziała kamieniem w domu. Zawsze. Dlatego też zawsze można było tam zostawić Alicję na przechowanie. W ostateczności, rzecz jasna. Na szczęście tych ostateczności nie było wcale tak wiele. Inaczej Alicja z pewnością by umarła. Z nudów. I przejedzenia. I braku telewizji. Bo ciotka Mela tak przejmowała się rolą ciotki, że codziennie robiła Alicji stos kanapek do szkoły, jakby nikt jej nie wytłumaczył na matematyce, że dwa i dwieście to nie to samo, sprawdzała wszystkie zeszyty i nie pozwalała oglądać do późna telewizji, bo po dwudziestej drugiej jest tam na pewno sama przemoc i niegodziwość. O nieprawych łożach nie wspominając. Jakby nie wiedziała, że w internecie jest wszystkiego pod dostatkiem, i to o każdej porze. Alicja nie była jednak pewna, czy internet ciotki nie jest przypadkiem w cyrylicy… Alicja poczuła, że pociąg zwalnia. Odetchnęła głęboko.

Nerwowo poprawiła plecak na ramieniu. Więc to już? Miliard lat świetlnych od Warszawy. I od ciotki Meli. Przynajmniej tyle dobrego. Nie, no… Ciotka nie była taka zła, nawet jeśli codziennie zmuszała Alicję do zjedzenia śniadania złożone- go z tylu potraw, ile powinno znaleźć się na wigilijnym stole. W sumie nic złego, gdyby nie to, że Alicja o wpół do siódmej rano była w stanie przyjąć jedynie kawę albo płatki z mlekiem, tyle że z pominięciem płatków. No a teraz… Ciotka Mela nie miała żadnych wątpliwości, że opieka nad dziewczyną przypadnie właśnie jej i będzie to czysta formalność. Alicja też tak myślała. Ale wtedy okazało się, że z dwojga rodziców, rzekomo jedynaków,  jedynakiem był wyłącznie ojciec.  I tak Alicja nieoczekiwanie dorobiła się kolejnej ciotki. Tym razem prawdziwej. A wraz z nią sądowego postanowienia o przy- znaniu opieki nad nieletnią Alicją jedynej żyjącej krewnej – siostrze matki, która nie tylko była bardzo, bardzo żyjąca, ale i żyjąca na samym końcu świata. W miasteczku Czarcisław gdzieś na Podkarpaciu. Koniec świata. A przynajmniej koniec Polski. Dla Alicji był to jeszcze jeden koniec. Koniec jej życia. Przynajmniej na razie.

  • Wysiadasz czy nie? – usłyszała za sobą czyjś zniecierpliwiony głos.
  • Wysiadam, wysiadam… – mruknęła i przesunęła nogą walizkę.

Alicja wyjęła słuchawki z uszu i rozejrzała się. Dworzec kolejowy wcale nie wyglądał lepiej niż przez zaparowane okno pociągu. Stała w samym środku niczego. Po drugiej stronie stacji rosła trawa. Dużo trawy. Alicja westchnęła. Czekać tylko, aż przez tory przespacerują się kozy. Albo owce. Albo jedne i drugie. A na koniec baca z wszystkich istniejących dowcipów o bacy. Nagle jej wzrok padł na kobietę, która stała oparta o ścianę stacji z podkurczoną jedną nogą. Paliła w pośpiechu papierosa, jakby miał być ostatnim w jej życiu. To musiała być ciotka Tatiana. Nawet jeśli Alicja nie widziała jej nigdy na oczy, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Bo wyglądała zupełnie jak jej mama. I jak sama Alicja. Ciemna karnacja, lekko skośne oczy i długie, ciemne, proste włosy, związane w dokładnie taki sam niedbały węzeł na karku. Ciotka Tatiana chyba właśnie pomyślała to samo na widok Alicji, bo szybko przydeptała papierosa butem.

  • Hej, ty jesteś Alicja, prawda? – zawołała lekko chrapliwym głosem. – Jestem Tatiana. Tylko nie mów do mnie Tania, bo tego nie znoszę. Możesz mówić Taja, jeśli Tatiana jest za długie.

Zanim Alicja zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, ciotka Tatiana, albo, jak kto woli, Taja, nie przerywając paplaniny, objęła ją ramieniem i mocno poklepała po plecach. Stanowczo za mocno. Może uznała, że tak będzie cool… Alicja jęknęła w duchu i wysunęła się z objęć ciotki.

5 1 vote
Article Rating
Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla: Krwawa Toskania

Grzegorz Kapla, Krwawa Toskania
Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego

Andrzej Ziemiański: Virion. Legenda miecza. Krew

Nowy tom z serii o Virionie Andrzeja Ziemiańskiego
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
0
Would love your thoughts, please comment.x