Strona głównaWywiadWszyscy są źli, brudni, zdemoralizowani, czyli „Wampir z KC” w akcji

Wszyscy są źli, brudni, zdemoralizowani, czyli „Wampir z KC” w akcji

Na rynek weszła najnowsza książka Andrzeja Pilipiuka i podczas spotkania z czytelnikami autor dokładnie wyjaśnił, jak wypełnia miejsce między tytułem a zakończeniem książki, co robi z bohaterami, których nie lubi i dlaczego pisze głównie opowiadania.

 

Czy pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie autorskie?
Pierwsze spotkanie autorskie miałem w domu kultury Lublinie. Zawiózł mnie tam Jarosław Grzędowicz i tak się przejmował i bał się, że sobie nie poradzę, że z tych nerwów został na zewnątrz. Gdy tam jechałem, znajomi ostrzegali mnie, że sława łatwo uderza do głowy. Nie rozumiem, dlaczego uderza? Przecież to bardzo przyjemne. Sala ryknęła śmiechem i takie wzbudziłem zainteresowanie. Także takie było moje pierwsze spotkanie autorskie w Lublinie. Pierwsze w Wojsławicach było bardzo fajne, bo idziemy sobie z kuzynem na spotkanie autorskie, rozwiesiliśmy parę plakatów, że będzie spotkanie ze mną i widzę, że na jednym plakacie mam domalowane diabelskie rogi, gwiazdę Dawida, swastykę i dopisane „Mason, bluźnierca, won!” Bardzo mi się ten plakat spodobał, odczepiłem go, schowałem, mam go do tej pory. Kiedyś trafi do mojego muzeum. Takie były początki sławy i kariery.

Skoro padły już słowa o sławie i karierze oraz „uderzaniu do głowy”, to z jakimi objawami uwielbienia się Pan spotyka? Fanki krzyczą: na ulicy „Mistrzu, czy możemy ucałować stopy?”, a może Pani na bazarze sprzedaje ładniejszą marchewkę?
Nie, no takich to nie ma… Raz zaczepiły mnie dwie nastolatki, co chciały autograf. Na szczęście moja żona była w sklepie i nie widziała tego. Te dziewczyny wykazywały taki entuzjazm, że aż przyjemnie było popatrzeć. To mi się raz zdarzyło. Zazwyczaj ludzie dają jakieś dziwne prezenty. Raz mi dają flaszkę z czymś, czasem się to nadaje do wypicia, czasem się nie nadaje. Raz dostałem skrzynkę ze szlifowanymi agatami. Raz dostałem moją podobiznę w karykaturze jako Wędrowycz w formacie A0, to też gdzieś mam schowane. Także jak już kiedyś powstanie moje muzeum, to na pewno dużo dziwnych gratów się tam znajdzie.

W to nie wątpię. O ile dobrze zanotowałam, „Wampira z M3” dostaliśmy od Pana w 2011 r., „Wampira z M2” w 2013, aż 5 lat kazał Pan nam czekać na kontynuację. W międzyczasie ukazało się morze książek, i książka o Jakubie Wędrowyczu, kilka tomów opowiadań bezjakubowych, kontynuacja „Kuzynek”. Czemu wampiry musiały tyle czekać w kolejce?
Jakoś tak się schodziło, że zawsze miałem coś innego do napisania pilniej. Jest to też troszeczkę inna książka, niż początkowo planowałem, bo chciałem napisać jeszcze więcej fabuł, które by się działy za komuny. Zacząłem je w notesie przeglądać i przeglądać, aż stwierdziłem, że ta kiepska, ta nudna… i zdecydowałem się w końcu zrobić tom, który będzie zawierał opowiadania dziejące się jeszcze za komuny i potem następuje przełom, kiedy komuna się rozwaliła, majorowi zamknięto ubecję, wampirom zamknięto fabrykę. Zaczyna się drapieżny polski pseudokapitalizm, w którym wampiry, ubecja i rodzinka Dronów muszą się odnaleźć. Oczywiście postarałem się jak zwykle dokopać komuchom, dokopać wampirom, dokopać ubecji. Wszyscy są źli, brudni, zdemoralizowani.

Kapitalizmowi też Pan dokopał?
Też dokopałem. Wiadomo, jak już wszystkim, to wszystkim, po kolei. Powiedzmy sobie, ja jako stary korwinista uważam, że kapitalizm nie jest prawdziwym kapitalizmem, więc mogę kopać z zupełnie czystym sumieniem, tej skażonej i wynaturzonej hybrydzie kapitalizmu z komuną. Skopałem, kopałem, szpilkę wbiłem aż po czubek…

Humanitarny z Pana artysta. Jeden z recenzentów „Wampira z MO” wytknął, że niesłusznie „strywializował Pan wielki dramat Wielkiego Polaka generała Jaruzelskiego”.
Pamiętam tę recenzję!

W tym klimacie chciałam zapytać, co u mojego ulubionego bohatera, czyli majora Nefrytowa?
Major Nefrytow będzie przeżywał straszne chwile, bo najpierw mu zrobili niezapowiedzianą kontrolę na wydziale i się musiał wykazać. To jest wyjątkowo straszne opowiadanie. Potem się okazało, że wcale nie tak bardzo się musiał wykazać, bo gen. Jaruzelski wie, że ten wydział to jest pic na wodę. Potem się majorowi, jak już wspomniałem, wali komuna i musi się odnaleźć w nowej roli jako prezes firmy zajmującej się windykacją należności. A jak się to skończy to już Państwo sobie przeczytają, czy to pasuje do tych nowych czasów, czy już nie pasuje, czy pasuje aż za dobrze.

W poprzednich dwóch tomach siermiężność PRL-u koncentruje się w gruncie rzeczy wokół pewnego bolącego braku – braku papieru toaletowego i w związku z tym, ponieważ to było istotne, jak Pan rozwinął to w tym tomie?
Wampiry w ogóle nie korzystają z ubikacji, to tutaj o tym problemie trochę zapomniałem i nie rozwijałem go już dalej… Skupiłem się na innych bolączkach. Jest scena, jak wampiry już też mają dosyć komuny i próbują uciec do Szwecji.

Bez paszportu?
Skąd mają mieć paszport, jak nie mogą nawet zdjęcia zrobić. Pojawi się też gościnnie Jakub Wędrowycz. Tyci, tyci się pojawi, tak żeby smaku narobić przed zbiorem opowiadań, który myślę, że ukaże się dopiero w nowym roku. Postaram się jak najszybciej, ale będzie, jak ma być albo nic nie będzie. Cztery opowiadania już są, czyli 10 a może nawet 12 procent książki.

Czy czuje się Pan lepiej w krótkiej formie, takiej jak opowiadania?
I tak, i nie. Pomysły są różne. Krótkie i fabularne. Są pomysły, które się nadają tylko na opowiadania i pomysły, które się nadają tylko na opowiadania o Wędrowyczu. Szczerze mówiąc, ja np. mam takie opowiadanko, ono tu jest wrzucone jako bonus jak Jakub z Semenem przyszli w odwiedziny do śmierci. Zawsze śmierć przychodzi do ludzi, a tu się sytuacja odwróciła. I są to pomysły, które można by zrealizować tylko w przypadku Wędrowycza. To jest taki bohater, przy którym te najgłupsze pomysły świetnie się sprawdzają. Jak Jakub z Semenem po pijanemu kopią tunel do Australii, to każdy czytelnik to łyknie. Jakby to robili inni bohaterowie, to już niekoniecznie.

Czy książkę śmieszną piszę się inaczej (technicznie) niż książkę poważną?
Wydaję mi się, że nie. Za każdym razem robię podobnie. Wymyślam sobie, o czym ma być, wymyślam chwytliwy tytuł, wymyślam zakończenie, a potem wypełniam miejsce między tytułem a zakończeniem. Czasami się na jakiejś scenie zatnę, piszę dalej, a później wracam i uzupełniam. Pisanie nielinearne – tak to się chyba fachowo nazywa. Mam kilka nieukończonych opowiadań, które wiszą, a później termin goni, no to łatam, łatam, zaklejam te dziury.

Jak Pan pisze te śmieszne sceny, które nas bawią do łez, to Pan też się śmieje, czy pisze to Pan z poważną miną, klepiąc nerwowo w kalwiaturę?
Nie mam lustra przed sobą, więc nie wiem, jaką mam wtedy minę, nie zastanawiałem się nigdy nad tym. Ale gdy napiszę fajną scenę, to też się nad nią uśmiecham. Już może mniej się uśmiecham, niż potem czytelnik, bo jestem przyzwyczajony, ale powiem tak, różne fabuły wymagają różnego podejścia. Są fabuły takie typowo do śmiesznych rzeczy i są fabuły poważniejsze, chociaż czasem nie jest to takie oczywiste. Czytałem kiedyś córce „Pinokia” w celach wychowawczych. Nie udało się to. Dojechałem do sceny, gdzie Pinokio ze swoim kumplem Knotem zamiast zostać przykładnymi uczniami, udają się do krainy zabawek. Tam spędzają dni na próżnowaniu i zamieniają się w osły. Pomyślałem sobie, Boże, jaka to jest piękna historia! Można by na kanwie tego starego pomysłu Carlo Colodiego, zgodnie z zasadami postmodernizmu dokonać ponownego odczytania i napisać coś z jajem. Idę do żony i mówię: wiesz kochanie, tu jest taki pomysł w Pinokiu i zastanawiam się, czy nie napisać tego z jajem w nowym tomie przygód Jakuba Wędrowycza, a może napisać na poważnie. Żona na mnie patrzy i mówi: No jak na poważnie? Jak? Ja na to: – A co, ja nie napiszę tego na poważnie? Tak powstało opowiadanie o ośle. Na poważnie.

To jest przykład roli kobiety w literaturze.
Tak pojechała mi po ambicji. Dam przykład, jak czasem żona potrafi mi pomóc w pisaniu tekstu. W jednym z opowiadań o Wędrowyczu Jakub z Semenem mieli scysję z niedźwiedziem, a potem patrzą w gwiazdy. Oni po prostu patrzyli w gwiazdy. Żona to czytała i dopisała, że Jakub z Semenem patrzyli na gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy. Ja to podkręciłem trochę i w wersji końcowej Jakub z Semenem patrzą na gwiazdozbiór Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy. Także opowieść została ładnie podkręcona na zasadzie trzykrotnego spojrzenia. To jest tak, jakby herbata robiła się słodsza od samego mieszania.

Czy oprócz żony ma Pan może jakieś inne, szersze grono osób testujących?
Czy wysyła Pan komuś książkę lub pomysł, żeby podzielić się, usłyszeć czyjąś opinię?
Czasem jakieś pojedyncze sceny wysyłam różnym znajomym, żeby im pokazać, nad czym pracuję. Czasem jakieś rzeczy wrzucam na vloga, czasem na forum, raczej żeby się pochwalić. Nie mówię „sprawdzajcie”. W „Wampirze z KC” jest scena z pogrzebem. Rodzina Dronawskich pierwszy raz idzie do kościoła i od razu trafiają na mszę. Scena jest oczywiście mocno przerysowana. Komuchy w ogóle nie mają pojęcia, co to jest kościół oprócz tego, że jest to zabobon. Idą sobie, rodzice Gosi, patrzą, że obrazy ładne, tu stoi jakaś budka (konfesjonał), jakiś ładny balkonik, o, a na ołtarzu świeczki, nie mogliby elektryczności podciągnąć, może nie umieli? Cała scena jest zbudowana w ten sposób. Trwa msza, więc oni obserwując innych staruszków wiedzieli, kiedy wstawać. Parę razy się pomylili, ale się starali. A potem ludzie stanęli do komunii, więc matka mówi: „Może i my staniemy?”, a tata: „Nie tam, po kawałku tylko daje, więc do końca kolejki na pewno nie starczy”. Wysłałem tę scenę znajomej i ona stwierdziła, że komuchy w tej scenie to jest dno, metr mułu i drążenie odwiertu. Są różne takie gorszące sceny, ale nie będę zdradzał, tylko odsyłam do moich wypocin.

Czy będziemy długo czekać na kolejny tom, czy już się znudził Pan wampirami?
Szczerze mówiąc „Wampiry” zamykam na razie jako projekt. Wydaje mi się, że już o nich napisałem wszystko, co chciałem. Oczywiście, w ciągu paru lat wymyślę nowe przygody i pewnie mnie pokusi, żeby znowu siąść i napisać. Wczoraj na Facebooku ktoś wrzucił pomysł na tytuł następnego tomu: „Wampir z ZUS”. W każdym razie na razie będzie to trylogia, a później się zobaczy.

Usłyszeliśmy też przed chwilą, że możemy liczyć na kolejny tom Jakuba Wędrowycza i słuchacze byli ożywieni. Czy na coś jeszcze możemy liczyć?
Siedzę nad kolejnym zbiorem opowiadań bezjakubowych. Mam napisaną ćwierć. Będą co najmniej dwa opowiadania z Robertem Stormem i co najmniej jedno z dr. Skórzewskim. Prawdopodobnie będzie opowiadanie polarne, będzie też opowiadanie nawiązujące do twórczości Lewisa o cyklu narnijskiego. I to na poważnie! Liczę, że całość będzie miała 7-8 opowiadań. Coś podobnego jak poprzednie. Tytułu jeszcze nie jestem pewien, ale mam jeden pomysł: „Zemsta śmieciarzy”.

Czytając Pana „Raport z północy”, znalazłam zdanie, które oburzyło mnie całkowicie, a mianowicie, że płynął Pan jednym z fiordów i siedział pod pokładem, pisząc książkę. Jako czytelnik cieszę się, że Pan pisze, ale w takich okolicznościach przyrody to po prostu herezja. Moje pytanie w związku z tym jest takie, czy pisarz w ogóle ma coś takiego jak wakacje?
Powiem tak, na spokojnie. Jak się płynie po fiordzie jachtem, zwłaszcza z niezbyt mocnym silnikiem, to krajobraz się przesuwa bardzo powoli, więc nie było mi żal siedzieć i stukać. Co jakiś czas wychodziłem, rozglądałem się, czy coś się zmieniło. Pocieszyłem się widokiem, schodziłem i pisałem dalej. Głównie pisałem wieczorami na postojach.

W takim razie wybiera się Pan na północ na wakacje ?
Zobaczymy, jak się tam rozwinie sytuacja, na razie nie jest źle. Co prawda mi znajomi ze Sztokholmu raportują, że po mieście się już po zmroku nie chodzi, ale nie zamierzam. Chcę o Sztokholm tylko zahaczyć i ruszyć dalej. Szwedzka prowincja jest jeszcze spokojna, w większych miastach się robi… Może nie będę zdradzał szczegółów, żeby nie wyjść na rasistę tym bardziej, że na sali mogą być dziennikarze, ale nie jest wesoło. W „Raporcie z Północy” chciałem to mocno oględnie pokazać, za co dostałem szereg komentarzy w necie. Powiem tak, w książce wolałem się skupić na historii, kulturze, zabytkach, przyrodzie. Natomiast te sprawy zasygnalizowałem, pokazałem, że one są, istnieją.

Spotkanie odbyło się w warszawskiej księgarni Świata Książki,
prowadziła Magdalena Mądrzak.

 

Pytania od publiczności:

Czy uważa Pan, że Pana literatura trafia do młodzieży powyżej 18 lat, czy też do młodszej?
Zdaję sobie sprawę, że moje książki czytają ludzie, którzy nie są jeszcze w wieku, w którym powinni ję czytać. Ale dzieci pociągają takie rzeczy jak bezsensowna przemoc i siermiężny seks, który się tam czasem przejawia. W każdym razie zapamiętaj młody czytelniku, że bimber nie jest eliksirem nieśmiertelności. Zdaję sobie sprawę, że czytają mnie bardzo młodzi ludzie, dlatego staram się nie wrzucać za dużo wulgaryzmów, czy szczególnie malowniczych przejawów zwyrodnienia ludzkiej natury. Zasadniczo jest to przeznaczone dla czytelnika trochę starszego, moim zdaniem. Kiedyś siedzę sobie na targach książki i podchodzi do mnie dziewczynka na oko 11-letnia. Trzyma „Drewnianą twierdzę”.
„Dzień dobry, czy wpisałby mi Pan dedykację?” „Nie ma problemu, wpiszę Ci tę dedykację, tylko to jest książka dość ponura, ludzie tam krzywdę robią, okrutny świat. Postaw to na półkę i przeczytasz sobie, jak będziesz miała 15-16 lat” „Ee, proszę Pana, ja już czytałam „Grę o Tron”!”.
Kiedyś dostałem mejla. Jakaś dziewczynka zadała mi kilka pytań odnośnie Hanzy, bo przeczytała „Oko jelenia”. Odpisałem jej. Dostałem kolejną porcję pytań, uściślających, więc też na nie odpowiedziałem. Na jedno nie odpisałem, że to powinna pamiętać z liceum. Ona na to: „No wie Pan, ja jeszcze nie byłam w liceum, bo mam 12 lat”. Gdybym wiedział, to bym może te swoje maile trochę cenzurował. To są takie sytuacje, widzą Państwo, kiedy przedwcześnie dojrzałe dzieci dorywają się do książek, które rodzice powinni trzymać pod kluczem.

Czy możemy się spodziewać, że kiedyś napisze Pan powieść o Wędrowyczu?
Ludzie mi sugerowali kiedyś, żebym napisał o Wędrowyczu. Ale to się nie przyjęło, to nie ta forma. Gdybym kiedyś wpadł na jakąś mocną fabułę z Robertem Stormem, to dałbym radę napisać o nim powieść. Ale nie chcę tak ciągnąć na siłę. Wszystkie pomysły, które mam i które mogę wykorzystać do tego bohatera, zamykają się w maksymalnie 100 tys. znaków. Ostatnie opowiadanie , które napisałem ma 92 tysiące. Jak dalej będę tę herbatę mieszał, to spuchnie do stu tysięcy, ale raczej nie więcej. Więc to jest raczej bohater do opowiadań. Podobnie jak Wędrowycz. Z drugiej strony nie mam dużego doświadczeni w pisaniu długiej formy. Mam „Norweski dziennik”, który w tym momencie bym napisał trochę inaczej. Długie powieści to jest ok 30 proc. mojej twórczości. Reszta to są opowiadania. Krótsze, dłuższe, ale opowiadania. Umiem lać wodę. Wiem, jak się to robi, ale wolę czytelnikowi zaserwować strawę bardziej kaloryczną. Po co rozdmuchiwać, jak można dać tekst smaczniejszy, mocny, krótszy.

Którego z własnych bohaterów lubi Pan najbardziej?
Jeśli chodzi o moją twórczość, to lubię Roberta Storma. On w zasadzie robi to, czym ja się zajmuję. Chodzi o grzebanie w historii Wojsławic. On oczywiście to robi z o wiele większym talentem i tak jak mnie się udało zdobyć przez ostatni rok trzy nowe zdjęcia, to on by poszedł, w ciągu tygodnia zdobył dwa albumy sprzed 100 lat i rozwiązałby mi problem, gdzie był carski urząd gminy w Wojsławicach. Lubię tego bohatera i jeszcze przez jakiś czas pozostawię go przy życiu. Wędrowycza lubię średnio, ale ten dziadyga spłacał mi kredyt mieszkaniowy. Natomiast spośród moich różnych bohaterów wydaje mi się, że Marek Boberek jest najbardziej do mnie zbliżony, jeśli chodzi o poglądy na życie, na rzeczywistość, sposób podejmowania decyzji i jakąś taką wewnętrzną etykę. To jest moje alter ego. Z kolei bohaterom negatywnym daję cechy, których u siebie nie lubię. To taki autokanibalizm.

Gdyby mógł Pan w dowolnym momencie swojej książki wylądować, to co to byłby za moment i książka?
Ta scena jak Filip wszedł do banku i wszystkie ruble papierowe wymienił na złoto. To jest scena, w której chciałbym się znaleźć. Najlepiej w roli głównego bohatera, a nie kasjera. Może jakaś tam scena, jak Robert Storm odnosi ogromny triumf nad rzeczywistością. Zawsze to była dla mnie fikcja literacka. Jak lubię bohaterów, to robię tak, żeby im było fajnie, ale jak nie lubię, to nie lubię. Czasem któremuś dokopię. Bardzo ładnie to funkcjonuje w opowiadaniach Marka Huberatha. On stosuje bardzo prosty zabieg, żeby czytelnik polubił bohatera. Na początek bohater dostaje od życia parę kopów i czytelnik się zaczyna przejmować. Plagiatuję to rozwiązanie z ogromnym zapałem.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki

Andrzej Ziemiański: Wszystko napisałem na trzeźwo. Prawie wszystko…

Andrzej Ziemiański na Warszawskich Targach Fantastyki
Katarzyna Kowalewska w studiu Fanbook.tv

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka

Katarzyna Kowalewska: „Zawód spadkobierca” to moja ulubiona książka Katarzyna Kowalewska do pisania książek podeszła na poważnie, bo zaczęła od nauki, jak to robić, na kursie...
Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska: Warto czytać fantasy

Tadeusz Zysk i Marta Mrozińska w studiu Fanbook.tv
Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu

LEM: W strachu przed antymaterią

Antymaterii obawiam się mniej niż Internetu - cytat z książki "Strach przed antymaterią" S. Lema
Maciek Bielawski Ostatni

Maciek Bielawski „Ostatni”

Maciek Bielawski Ostatni
Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej

Joanna Łopusińska: Zero

Lubomir Baker recenzuje "Zero" Joanny Łopusińskiej
Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"

Elżbieta Jodko-Kula: Uchronić swój kawałek świata

Powieść historyczna pt.: "Rozstajne drogi. Nie ma powrotu do domu"
0
Would love your thoughts, please comment.x